Niemcy lubią gry fabularne. I te klasyczne, przypominające teatr bez scenografii, w których wyobraźnię wspomaga tylko zbiór zasad interpretowanych przez reżysera - Mistrza Gry, a o przebiegu przygód decyduje nie z góry ustalony scenariusz, ale rzut kostką, i te współczesne, wykorzystujące możliwości komputera. Zasady systemu Das Schwarze Auge stworzyli już 24 lata temu, gdy jeszcze nikomu się nie marzyło, że trud mozolnych losowych obliczeń skutków ciosu miecza, z uwzględnieniem takich współczynników, jak siła, zręczność czy klasa pancerza, weźmie na siebie procesor domowego komputera.

Reklama

Stylizowany na magiczne średniowiecze świat Aventurii z czasem zdobył w Niemczech dużą popularność. Początkowo przemierzany tylko w wyobraźni przez garstkę zamkniętych w jednym pokoju osób, z przekonaniem udających przed samymi sobą elfy i krasnoludów, doczekał się gier planszowych i karcianych, komiksów, powieści i spektakli dźwiękowych. Pozostawał jednak fenomenem przede wszystkim lokalnym.

"Drakensang: The Dark Eye" to pierwsza od kilkunastu lat gra komputerowa umieszczona w tym uniwersum, oparta na regułach obowiązujących w systemie Das Schwarze Auge (czyli The Dark Eye, czyli Mroczne Oko). Podpisało ją nieszczególnie zasłużone studio Radon Labs (niedawno "Treasure Island", przed pięcioma laty "Project Nomads"). Kto by pomyślał, że stworzą tak udaną, rasową grę fabularną? Dla amatorów klasycznych RPG z heroiczno-fantastycznym zacięciem to bodaj najlepsza propozycja od czasu "Maski Zdrajcy", dodatku do "Neverwinter Nights 2".

Olśnienia lepiej nie oczekiwać, nie jest to wydarzenie na miarę "Planescape: Torment" czy "Arcanum". "Drakensang" to z założenia projekt bardzo zachowawczy. Nikt tu, ujmując rzecz najłagodniej, nie próbuje wymyślić od nowa koła; fascynacja autorów stylem i rozmachem znakomitej sagi "Baldur’s Gate" jest więcej niż zauważalna, ale poziom rzemiosła budzi uznanie. "Drakensang", choć niezbyt oryginalny, jest ujmująco stylowy.

Reklama

Historia zaczyna się tak, jak zazwyczaj. Wyruszamy w podróż po otrzymaniu listu od zaniepokojnego czymś przyjaciela. I tradycyjnie przybywamy za późno. Prowadzimy śledztwo w sprawie tajemniczych morderstw, po drodze kompletujemy kompanię (można zaprosić do drużyny czterech druhów i dowolnie zmieniać jej skład) i zdobywamy pierwsze pagony w umiejętnościach, które pomogą nam przetrwać w walkach z przeciwnikami dalece groźniejszymi niż leśne wilki czy szczury w miejskich kanałach. Szybko się okaże, że zgodnie z wyrokiem wyroczni czekają nas zadania o wiele poważniejsze niż dostarczenie przesyłki karczmarzowi lub przetrzebienie przydrożnych rabusiów. W sprawę zamieszane są pradawne smoki, knujący wielmożowie, wredni kultyści, podstępni magowie i podobna im menażeria. Resumując - nihil novi.

A jednak warto przejść przez to wszystko raz jeszcze. System rozwoju postaci w DSA zaliczam do najlepszych, jakie widziałem w grach fabularnych - bardzo rozbudowany, ale przejrzysty, umożliwiający stworzenie naprawdę niebanalnego bohatera. Szansa doskonalenia się w rzemiosłach - alchemia, kowalstwo, łuczarstwo - nie jest tu kwiatkiem do kożucha, ale satysfakcjonującą koniecznością. W tym świecie z pokonanego dzikiego gryzonia nie wypada ani miecz dwuręczny, ani magiczna zbroja płytowa. Najlepszy ekwipunek trzeba zrobić sobie samemu. Jedyny łup, na jaki możemy liczyć po pokonaniu szczura, to ogon. No chyba że rozwiniemy umiejętność oporządzania zwierząt - wtedy da się być może pozyskać także trochę skóry i ścięgien, przydatnych choćby przy produkcji wnyków.

Minimum logiki, oczywiście z zakresem tolerancji wymuszanym przez umowność konwencji, autorzy starali się zachować także przy konstruowaniu fabuły i zadań pobocznych. Po kilku wieczorach spędzonych z "Drakensang" wciąż jestem ciekaw, co mnie czeka dalej. Z przekonaniem polecam. Amatorzy "starych, dobrych RPG, jakich dziś się już nie robi" przeżyją miłe zaskoczenie.

"Drakensang: The Dark Eye",
PC, Radon Labs,
dystr. Techland,
fonia ang., napisy pol., 12+