W ostatnim roku wiele razy słyszeliśmy, że media społecznościowe niszczą demokrację. Co to oznacza? Czy to prawda, czy fałszywy alarm?

Reklama

Jürgen Habermas twierdził, że demokracja nie utrzyma się na samych głosowaniach, parlamentach i trójpodziale władzy. Aby wszystko w systemie działało bez zarzutu – dowodzi niemiecki filozof – musi w demokracji funkcjonować także sfera publiczna. Co to takiego? Przestrzeń, w której może się toczyć rzeczywista, racjonalna debata między obywatelami, będąca wehikułem społeczeństwa obywatelskiego i silnikiem naprawy politycznej. Aby tak się stało, owa przestrzeń musi być dla demokratycznej wspólnoty ogólnie dostępna, słyszalna i oczywiście wolna od wpływów ekonomicznych i politycznych. Nie jest więc przestrzenią publiczną Hyde Park, w którym policja pałuje nieprawomyślnych mówców. Nie jest nią konferencja sponsorowana przez Coca-Colę. Nie należy do niej gazeta, której wydanie przed drukiem czerwonym ołówkiem kreśli cenzor. No i nie jest nią kawiarnia, w której spotyka się jedna pani z drugim panem, by po cichu obgadać fryzurę sąsiada.

Dawno temu Habermas martwił się, że prasa zdradza demokratyczne ideały, komercjalizując zaangażowanie obywateli w publiczną dyskusję, zamiast informacji oferując rozrywkę, a w miejsce zróżnicowanej, wolnej opinii, lansując poglądy sprzyjające posiadającym gazety monopolom. To internet miał sprawić – jak twierdziło wielu optymistów – że sfera publiczna odrodzi się niczym feniks z popiołów. Facebook, Twitter i inne platformy miały się stać demokratycznym narzędziem, które pozwoli wypowiedzieć się każdemu, usprawni przepływ informacji między obywatelami a rządem, łącząc ludzi, wzmocni społeczeństwo obywatelskie, a może nawet, dzięki umożliwieniu rozmów uciśnionym, obali reżimy.