Do stworzenia i wyprodukowania samochodu trzeba było wielokrotnie więcej pracowników niż do wymyślenia Facebooka. Czyli rewolucja przemysłowa miała rzeczywisty wpływ na świat, bo dała pracę i lepsze życie milionom ludzi, zaś rewolucja cyfrowa jest korzystna tylko dla wąskiej grupy specjalistów. To główna myśl krytyków e-gospodarki. Owszem – populistyczna, jednak niepozbawiona racji. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dzieje się od kilku lat.
Sieć wypożyczalni filmów Blockbuster dziesięć lat temu była potęgą: liczyła ponad 9 tys. punktów w USA i Wielkiej Brytanii i miała tak wielki wpływ, że to specjalnie dla niej produkowano wiele obrazów. Od stycznia jest w zarządzie komisarycznym. Kilka tygodni wcześniej upadłość ogłosiły: brytyjska sieć muzyczna HMV (powstała 105 lat temu) oraz sklepy fotograficzne Jessops. Pracę straciło 2,5 tys. osób. Kolejne 3 tys. stały się bezrobotnymi po plajcie sklepów z elektroniką Comet.
Największa w Polsce sieć wypożyczalni DVD Beverly Hills w 2007 r. miała 50 placówek. Dziś ostało się ich ledwie 27, zaś firma próbuje się ratować, sprzedając słodycze, wino, nawet pizzę. – Jest bardzo źle. Cały rynek przeżywa kryzys i nie ma co ukrywać: odpowiedzialny za to jest internet – wzdycha Jacek Wiecki, prezes Stowarzyszenia Polskich Wideotek. – Internet – czyli piractwo i zmiana, jaka zaszła w dostępie do rozrywki. Ludziom już nie chce się pożyczać filmów na dyskach, bo mogą mieć je w każdej chwili z sieci. To fajne, ale na razie legalne serwisy VoD (wideo na życzenie) na tym nie zarabiają, a cierpi cała nasza branża – dodaje.
Z polskich ulic znikają sklepiki z odzieżą oraz obuwiem: ich liczba od 2009 r. zmniejszyła się o 1/10, o ponad 4 tys. Nie lepsza jest sytuacja spożywczych. Według prognoz Euromonitor International liczba wszystkich małych sklepów w naszym kraju może stopnieć do 2025 r. o 60 proc. Odpowiedzialna za to nie jest tylko konkurencja ze strony dyskontów i hipermarketów. – Internet też jest źródłem problemów branży. Tradycyjny handel niestety cierpi i sporo ludzi albo traci pracę, albo jest jej utratą zagrożonych. Najwyraźniej widać to na przetrzebionym już rynku księgarni – przyznaje Andrzej Faliński, dyrektor Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji.
Od czterech lat spada sprzedaż książek papierowych, a rośnie e-booków. I to znacznie, bo nawet o 20–30 proc. rok do roku. Tyle że sprzedaż cyfrowa nie wypełnia luki: tylko w 2011 r. polski rynek książki papierowej skurczył się o 80 mln euro i wypadło z niego kilkadziesiąt małych wydawnictw. Z kolei cały rynek e-booków jest wart góra kilkanaście milionów euro i wciąż jest inwestycją, a nie źródłem zysków. Identycznie jest od kilku lat na rynku prasy. Nakłady spadają, zaś sieć, która jest głównym źródłem problemów, nie daje miejsc pracy czy obrotów finansowych.
Mało efektywna rewolucja
Przykłady można mnożyć. Coraz więcej branż i państw odczuwa negatywne skutki cyfrowej rewolucji, która ma przecież pchać gospodarki do przodu. Tyle że ten cały rozwój, ta innowacyjność, ta elastyczność dziwnym trafem nie przekładają się na skok cywilizacyjny czy poprawę komfortu naszego życia. Zamiast tego pełzniemy. Do góry, ale o wiele za wolno, by zapewnić sobie socjalne bezpieczeństwo. Amerykański ekonomista Tyler Cowen przez wiele lat będący wielkim admiratorem cyfrowej gospodarki nazwał ten stan „Great Stagnation” – Wielką Stagnacją. Według niego internet stał się hamulcowym gospodarczego boomu, jaki ogarnął świat wraz z rewolucją przemysłową.
W przeciwieństwie do poprzednich wielkich fal innowacji sieć miała minimalny wpływ na wzrost gospodarczy oraz zamożność społeczeństw. I wcale na czysto nie stworzyła dodatkowych miejsc pracy w rozwiniętych gospodarkach – pisze w swojej najsłynniejszej książce. Ten paradoks tłumaczy na konkretnym przykładzie. – Kiedy na początku XX w. na świat przyszła moja babcia, ledwie 6 proc. Amerykanów miało wyższe wykształcenie, większość mieszkała na farmach, zaś auta, prąd i kanalizacja były luksusem. Pół wieku później sytuacja była diametralnie różna, a moja babcia odczuła te wielkie zmiany. Żyło jej się o wiele łatwiej. Ja urodziłem się w 1962 r. I choć oczywiście przez ten czas wiele się zmieniło, np. polecieliśmy na Księżyc, nie czuję, żeby moje życie było bardziej komfortowe niż dwie czy trzy dekady temu – mówi. Oczywiści teoria Cowena odnosi się głównie do sytuacji Stanów Zjednoczonych. Nawet podtytuł jego analizy brzmi: „Jak Ameryka zjadła w całości najniżej wiszący owoc, pochorowała się i (ewentualnie) wyzdrowieje”. Ten nisko wiszący owoc to wzrost gospodarczy odziedziczony po dekadach rewolucji przemysłowej.
Rewolucji, która gwałtowanie zmieniła obraz świata. Udział amerykańskiej gospodarki w produkcji światowej wzrósł z poziomu 7 proc. w 1840 r. do 23,3 proc. w 1870 r., a już na początku XX wieku USA osiągnęły status największej gospodarki świata. Przy takim tempie rozwoju rzeczywiście za życia jednego pokolenia następowało podwojenie wydajności i dochodów. Świat najszybciej rozwijał się po zakończeniu II wojny światowej, kiedy trzeba było odbudowywać całe kraje, ale to wtedy masowo upowszechniały się takie dobra, jak telewizja, radio, pralki, lodówki, samochody. Gospodarki państw rozwiniętych rosły wtedy w średnim tempie nawet 5 proc. rocznie. A kraje takie jak Wielka Brytania, Niemcy, Kanada cieszyły się niemal pełnym zatrudnieniem. Nawet państwa RWPG ze sztucznie podkręcanymi państwowymi zamówieniami rozwojem dokonywały prawdziwego skoku cywilizacyjnego. Kolejne odbicie dla rynków stanowiły lata 90., gdy na gospodarkę rynkową przestawiały się kraje bloku wschodniego oraz odpalony z opóźnieniem boom gospodarczy zaczęła przeżywać Azja. Jednak i to się skończyło.
Śmierć człowieka pracy
Takie pesymistyczne wizje gospodarki, której oparcie na wiedzy wcale nie wróży wielkiego rozwoju, pojawiły się jeszcze w ubiegłym wieku. W połowie lat 80. teoretyk wzrostu Robert Solow zadał pytanie: „Dlaczego epokę komputerową widać wszędzie, tylko nie w statystykach wydajności?”. Wtedy zarzucono mu czarnowidztwo. Dziś ma coraz więcej zwolenników.
Robert Gordon, ekonomista z Northwestern University, specjalizujący się w rozwoju gospodarczym, stawia tezę, że wieki XIX i XX były kulminacją szybkiego wzrostu gospodarczego, a nie początkiem nowej epoki nieprzerwanego postępu. Według niego trzeba poważnie wziąć pod rozwagę to, że świat – napędzany rewolucją cyfrową – może właśnie wracać do sytuacji, w której wzrost będzie minimalny. Bo zasadniczych innowacji było kilka – zapewnienie wygody w domu bez względu na pogodę na zewnątrz, umiejętność wykorzystywania energii na masową skalę, sprawne przemieszczania się, komunikacja na odległość. Ale wszystko to już wprowadzono w życie, i to na masową skalę.
Pojawia się wprawdzie sporo kolejnych innowacji – ale nie wpływają one już tak rewolucyjnie na funkcjonowanie świata. To raczej gadżety. Dwudziestowieczne motory wzrostu wyczerpały się, a nowe technologie nie mają równie ożywczego wpływu na gospodarkę przyszłości. Wydaje się, że mimo płaskich ekranów, tabletów, setek aplikacji i coraz szybszego internetu światu tak naprawdę wyczerpały się pomysły na dalszy rozwój. Jak pisze Gordon: „Wszyscy mieszkańcy USA googlują i korzystają ze Skype’a, a i tak osiągnięcia w wydajności są gorsze niż w okresie zastoju ciągnącego się od wczesnych lat 70. do początku lat 90.”.
Także Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee, autorzy „Race Against the Machines”, zwracają uwagę, że choć kosztem rewolucji przemysłowej była likwidacja niektórych zawodów czy branż, to jednak dotyczyło to dosyć wąskiej grupy. – Teraz też jak przy każdej zmianie będziemy mieli wygranych i przegranych. I tych przegranych niekoniecznie będzie tak niewielu jak siły roboczej z czasów manufaktur. Zasadniczo to może być nawet większość społeczeństw – ostrzegają. I dodają, że dychotomia między wygranymi a przegranymi będzie się przejawiać na trzech poziomach: wysoko wykwalifikowani kontra pracownicy nisko wykwalifikowani, gwiazdy kontra zwykli ludzie oraz kapitał kontra siła robocza.
A do tego spora część z tych, którzy nawet jeżeli załapią się na pracę w nowych zawodach, będzie tak naprawdę skazana na los e-prekariatu. Wykształconego, ale nie w takim stopniu, by czerpać zyski z nowego cyfrowego świata.
Sukces, ale bez zysków
Dmitry Stavisky, wiceszef Evernote, firmy, która stworzyła jedną z najpopularniejszych aplikacji do zarządzania czasem, z uśmiechem pokazuje kolejne tablice w swojej prezentacji o tym, jak rośnie jego firma. Wykresy wesoło pną się do góry. – Jeszcze dwa lata zatrudnialiśmy około 30 osób i mieliśmy trzy małe biura. Używało nas około 11 mln osób. Dziś mamy ponad 300 pracowników w dziewięciu oddziałach. Na całym świecie z Evernote korzysta już 50 mln osób, w Polsce ćwierć miliona – opowiada z błyskiem w oczach i przekonuje, że dlatego właśnie jego firma zdecydowała się wejść i na nasz rynek. – W ciągu dwóch lat urośliśmy dziesięciokrotnie – dodaje.
– Czyli musicie już nieźle zarabiać. Jakie są wyniki finansowe firmy? – pytam.
– Zarabiać? Nic jeszcze nie zarabiamy, wciąż inwestujemy. Na razie 4–5 proc. naszych użytkowników wykupiło płatny dostęp o aplikacji. To może się wydawać niewiele, ale wystarcza i oczywiście obstawiamy, że już niedługo będzie ich znacznie więcej i będziemy zarabiać – uśmiech nie schodzi z twarzy Dmitry’ego.
– Niedługo, czyli to kwestia miesięcy?
– Raczej lat.
A więc firma, która zaczęła działać pięć lat temu, ma dziesiątki milionów klientów, średnio co 5 miesięcy podwaja liczbę pracowników i otwiera kolejne odziały na wszystkich kontynentach, nie przynosi zysku i nie wiadomo, kiedy zacznie. To przez nieudolność menedżerów Evernote? Nie. Taki jest model biznesowy ogromnej rzeszy mniejszych i większych internetowych biznesów.
YouTube powstał w 2005 r., rok później został przejęty przez Google’a za 1,65 mld dol. i już w 2009 r. miał miliard użytkowników. Ale wciąż nie przynosi spektakularnych zysków. Roczne przychody serwisu według szacunków ekspertów wahają się od 120 mln dol. do 500 mln dol., a przecież trzeba go utrzymać. Łączna suma wydatków na YouTube miała wynieść tylko w 2009 r. blisko 710 mln. Google od lat zapowiada, że już za chwilę zacznie zarabiać na swojej inwestycji, ale jak to w rzeczywistości wygląda, nie wiadomo, bo gigant z Montain View nie kwapi się do ujawnienia szczegółowych wyliczeń.
Wcale nie lepiej wygląda sytuacja Facebooka. 9 lat od powstania, ponad miliard użytkowników, debiut giełdowy, a wyniki finansowe dla jego właścicieli wciąż są tematem drażliwym. Prawda jest taka, że Markowi Zuckerbergowi nie udało się znaleźć sposobu zarabiania na ogromnej popularności największego portalu społecznościowego świata. Jeszcze bardziej niejasna jest sytuacja finansowa Twittera. Jawne informacje nie najświeższe – dotyczą 2010 r. i pierwszej połowy 2011 r., ale dają obraz kondycji tego serwisu społecznościowego. Przychody serwisu za cały 2010 r. wyniosły 28,5 mln dol., a po stronie wydatków zapisano 67,8 mln. To daje ponad 39 mln dol. straty. Pierwsza połowa 2011 r. była jeszcze gorsza. Wzrosły wprawdzie dochody serwisu, które od stycznia do kwietnia osiągnęły 23,8 mln dol., ale wydatki sięgnęły w tym okresie 49,2 mln dol. Cztery miesiące wystarczyły do odnotowania 25,8 mln straty.
Właśnie jesteśmy świadkami spektakularnego pękania bańki zakupów grupowych. Jeszcze w 2011 r. na bazie sukcesu Groupona i setek jego klonów z całego świata analitycy mówili o nowym fenomenie. Dziś wyniki finansowe Groupona są tak słabe, że kilka tygodni temu zarząd zdecydował zwolnić twórcę serwisu Andrew Masona. W Polsce na początku roku grupowy serwis zamknęła Agora, a Allegro zapowiedziało „zmianę modelu funkcjonowania” swojego serwisu Citeam.
Cowen i Gordon tłumaczą tę sytuację tak: serwisy internetowe ani nie zwiększają konsumpcji, ani nic nie produkują. A do tego internet zmniejsza koszty przeróżnych dóbr i usług. Czasem wręcz sporo poniżej poziomu opłacalności.
Z punktu widzenia ludzi działających w świecie internetu ciężko znaleźć zrozumienie dla tych teorii. Apologeci gospodarki cyfrowej książkę Cowena (zresztą, jak podkreślają, opublikowaną tylko w sieci) nazywają pamfletem i przedstawiają równie przekonujące statystyki na swoją obronę. Według raportu opublikowanego przez agencję McKinsey internet dostarcza już 3 proc. światowego dochodu narodowego, czyli 1,7 bln dol. – to trzykrotny PKB Polski. Zaś z badań Boston Consulting Group wynika, że jeszcze w 2010 r. gospodarka cyfrowa w Polsce była odpowiedzialna za wytworzenie 2,7 proc. PKB, a w 2015 r. ma to już być około 4,1 proc., czyli więcej, niż produkują sektory finansowy czy energetyczny.
Chciwość przyszłości
– Czy pani wie, ile osób zatrudnia Allegro w Polsce? – pyta mnie Grzegorz Wójcik, dyrektor ds. korporacyjnych w Grupie Allegro.
– 2–3 tysiące.
– Kilka milionów. Bo tyle mniejszych i większych firm działa i sprzedaje dzięki naszej platformie i innym serwisom należącym do grupy – mówi. I tłumaczy, jak widzi przyszłość gospodarki. – Pewne procesy są nieuniknione, niewątpliwie jest to postęp technologiczny w zakresie komunikacji i transportu. To nabrało niespotykanego dotychczas tempa i doprowadza do rewolucji, która oczywiście ma swoje konsekwencje. To, co było niegdyś niezbędne, dziś okazuje się zupełnie niepotrzebne. Kiedyś, żeby wysłać wiadomość, trzeba było zatrudnić człowieka, który na koniu przejedzie z miasta do miasta. Teraz telefon i e-mail powodują, że to pośrednictwo już nie jest potrzebne. Oczywiście telekomy zatrudniają ludzi, ale nigdy nie będzie ich tylu, ilu kiedyś jeździło na tych koniach – dodaje Wójcik i dalej tłumaczy, że pesymistyczna wizja Cowena wcale nie musi się ziścić. – Owszem, jak przy każdej rewolucji na początku jest ciężko i są ofiary, ale po pierwszym szoku, jak przy początkach rewolucji przemysłowej, kiedy też poważnie obawiano się, że robotyzacja odbierze miejsca pracy robotnikom, sytuacja się unormuje.
– Wyzwanie, jakie stoi przed nami wszystkimi, to jak najbardziej efektywne wykorzystanie własnego potencjału, by móc rywalizować z konkurentami – przytakuje mu Stavisky. – Jeżeli jakiś kraj wprowadzi zmiany, sprawi, że jego gospodarka będzie bardziej innowacyjna, to oczywiście początkowo spowoduje to zmniejszenie liczby miejsc pracy. Ale w przyszłości powstaną nowe, i to znacznie więcej, bo innowacyjna gospodarka będzie tworzyła produkty na globalne rynki – przekonuje. – Trzeba być cierpliwym. Jak mawia prezes mojej firmy: jesteśmy long-term gready, czyli chciwi, ale na dłuższą metę – dodaje Stavisky.
Tyle że nikt nie wie, jak długo bieg do tej mety może potrwać.
Dlaczego epokę komputerową widać wszędzie, tylko nie w statystykach wydajności? – pytał już w latach 80. Robert Solow