We współczesnej Rosji władza nie toleruje żadnej konkurencji politycznej. Nie może być mowy o swobodnej wymianie myśli oraz ścieraniu się różnych racji. Dlatego – podobnie jak w schyłkowym ZSRR – ponownie pojawiły się dwa obiegi informacji: oficjalny i nieoficjalny. Ten drugi zaszyty jest w internecie: to blogi, opozycyjne serwisy informacyjne, media społecznościowe.
Tyle że przeciętnemu użytkownikowi sieci nie jest łatwo trafić na materiały krytyczne wobec Kremla. Przy każdej próbie wejścia na "nieprawomyślną” stronę, na ekranie monitora pojawia się komunikat o błędzie i informacja, że strona jest zablokowana, bo zawiera treści naruszające prawo Federacji. Choć wielu internautów wykorzystuje aplikacje pozwalające obejść ograniczenia, zasięg stron jest mocno ograniczony.
Władze obawiają się niekontrolowanego obiegu informacji, więc starają się izolować rosyjski internet od światowej sieci. Legalnie działające serwery muszą znajdować się na terenie kraju, gdzie są pod czujnym okiem służb specjalnych. Ci, którzy naruszają przepisy, powinni liczyć się z karami finansowymi. Ale mimo to internet jest trudno ujarzmić. Dlatego władze próbują zmusić użytkowników do autocenzury. Najlepiej, aby każdy – w swoim dobrze pojętym interesie – wiedział, gdzie może zaglądać, a czego lepiej unikać. Jednocześnie służby korzystają z możliwości, jakie daje internet do inwigilacji społeczeństwa. Sprawdzają aktywność w sieci, gromadzą publikowane krytyczne informacje, kontrolują prywatną korespondencję. Wszystko – oficjalnie – odbywa się pod hasłem walki z ekstremizmem, bo tak w Rosji określa się działalność pozasystemowej opozycji.
Władimir Putin nigdy nie wierzył w wolność słowa. Jego zdaniem to zasłona dymna, za którą kryją się interesy wrogich sił. Pozwolić na wolność słowa to dać oręż rywalom, okazać lekkomyślność i słabość, a na końcu przegrać. Dlatego prawdziwy przywódca nie może dać się zwieść, przeciwnie – musi być czujny i narzucać własne reguły gry.
Reklama
Nadużywanie wolności słowa
Reklama
Putin nigdy nie mówił o cenzurze. W orędziu wygłoszonym w lipcu 2000 r., kilka miesięcy po objęciu urzędu prezydenta, zapewnił, że kontrola oraz ingerencja w działalność środków masowego przekazu jest w kraju prawnie zakazana. Ale – dodał – cenzura może być nie tylko państwowa, a ingerencja – wyłącznie administracyjna. – Przecież nieefektywność znaczącej części środków masowego przekazu prowadzi do ich uzależnienia od komercyjnych i politycznych interesów właścicieli oraz sponsorów. Pozwala to wykorzystywać środki masowego przekazu do rozgrywek z konkurentami, a bywa, że nawet zamieniać je w środki masowej dezinformacji, środki walki z państwem – przekonywał. Putin nazwał to „nadużywaniem wolności słowa”. Inaczej mówiąc, władza – przy pomocy środków administracyjnych i karnych – ma bronić wolności słowa przed manipulatorami, którzy, dysponując kapitałem, chcą wolności „nadużyć”. Takie reguły zawarto w dekrecie prezydenta o doktrynie bezpieczeństwa informacyjnego.
Jako pierwsi odczuli go na własnej skórze nieprzychylni Putinowi magnaci medialni: najpierw Władimir Gusinski, który pod pretekstem zadłużenia został zmuszony do sprzedaży Gazpromowi za bezcen imperium medialnego Media-Most, a potem Borys Bieriezowski, przeciwko któremu wszczęto śledztwo w sprawie przywłaszczenia w drugiej połowie lat 90. ogromnych sum pieniędzy należących do linii lotniczych Aerofłot. Po pozbyciu się obu oligarchów pod kontrolą Kremla znalazły się dwie największe w kraju stacje telewizyjne: NTW i ORT.