„Po to, by się zorganizować i nadać ruchowi natężenie, manifestanci użyli Facebooka, najlepszego narzędzia, jakie mieli do dyspozycji” – pisał w dzienniku „Le Figaro” Benjamin Ferran. Po czym natychmiast ostrzegał, że widmo tego wyboru długo może prześladować francuską politykę.
Dla dziennikarza nie ulega wątpliwości, że ruch ten stanowi historyczny przełom, właśnie z powodu posługiwania się serwisem społecznościowym, z którego każdego miesiąca korzysta 40 milionów Francuzów. „Nie mogło być lepszego amplifikatora ich gniewu” – czytamy w „le Figaro”.
„Tylko że nie zdając sobie z tego sprawy, >żółte kamizelkipakt z diabłem, pakt, który może mieć długotrwały wpływ na życie polityczne Francji. Swe dane personalne, swe idee i swe zamiary dały na pożarcie przedsiębiorstwu, którego jedynym celem jest rejestracja tego, co robią jego użytkownicy, by sprzedać całą o nich wiedzę” – pisze Ferran.
„Żółte kamizelki” blokujące ronda i kasy autostradowe są nierozpoznawalne pośród masy protestujących. Wieczorem uczestnicy ruchu mogą schować ten znak rozpoznawczy do bagażnika – tłumaczył. „Ale w internecie >żółta kamizelka wrasta w skórę. Facebook zbiera całą historię swych użytkowników, wpisy, zdjęcia, polubienia. Internet nigdy nie zapomina” – ostrzegał.
„Niezależnie od tego, jak skończy się ruch >żółtych kamizelekdemokratyczna bomba z opóźnionym zapłonem. I nie ma żadnej gwarancji, że ta baza nie zostanie sprzedana tym, którzy zechcą dobrze zapłacić” – pisał na swej stronie internetowej Olivier Ertzscheid, specjalista nauk komputerowych i komunikacji.
- Kiedy idę ulicą, rejestrują mnie kamery. Kiedy wsiadam do pociągu, elektroniczny kasownik notuje mój przejazd. Wielki brat patrzy na mnie ze wszystkich stron. Facebook jest tylko dodatkowym jego okiem. I tak samo, jak nie zrezygnuję z chodzenia po ulicy czy jazdy pociągiem do pracy, jako "żółta kamizelka" nie zamierzam rezygnować z Facebooka – mówił w telewizji LCI trzydziestoletni Daniel.
Jean Marc Vittori, komentator ekonomicznego dziennika „Les Echos” wyraził przekonanie, że ruch "żółtych kamizelek" jest zakwestionowaniem demokracji. Nie oznacza to, jak przekonuje, że „żółte kamizelki” dążą do jej zniszczenia. „Chcą po prostu innej demokracji. Ich ruch łączy się z potężną falą, którą odnajdujemy w innych krajach w innych formach”.
Autor artykułu przyznaje, że ruch „żółtych kamizelek” trudny jest do ogarnięcia. „Na ulicach i w studiach telewizyjnych słyszy się wszystko i odwrotność wszystkiego. W katalogach rewindykacji, krążących w serwisach społecznościowych, nie ma najmniejszej troski o spójność. Wydaje się jednak, że kwestie fiskalne, obok zakwestionowania elit, grają w nich główną rolę” – przekonuje, po czym tłumaczy, że sprawa podatków leży u podstaw demokracji europejskiej.
W Anglii zaczęło się to w średniowieczu, a we Francji w początku roku 1789, gdy Ludwik XVI zwołał stany generalne, aby uprawomocnić podwyżkę podatków. „W ten sposób zaczęła się rewolucja, w której król stracił głowę, a Francja weszła na krętą drogę demokracji parlamentarnej” – skraca historię komentator.
Przypomina następnie, że we Francji, która długo była krajem wiejskim, wyborcy wybierali deputowanych „spośród cieniutkiej warstwy wykształconych. Chłopi wybierali nauczycieli czy adwokatów, nie dlatego, że ich przypominali, ale dlatego, że bronili ich idei i interesów” – pisze dziennikarz „Les Echos”.
Jego zdaniem ta forma demokracji jest obecnie odrzucana, również dlatego, że deputowanymi są zawodowi politycy, którzy „w kraju coraz lepiej wykształconym przestali mieć monopol wiedzy”.
A ponadto – pisze Jean Marc Vittori – stracili panowanie nad finansami publicznymi, panowanie, które stało u podstaw instytucji parlamentarnej. „>Żółte kamizelkiwielki zamęt. Poprzez niemożność wyłonienia reprezentantów do rozmów z rządem, ruch >żółtych kamizelek