Hakerzy dostali się do skrzynek mailowych pracowników MON już w 2009 - informuje "Rzeczpospolita", powołując się na artykuł generała Krzysztofa Bondaryka w miesięczniku "Raport". Jak wyjaśnia były szef ABW i doradca szefa resortu obrony ds. bezpieczeństwa cybernetycznego, ministerstwo zorientowało się jednak o sprawie dopiero w 2013 po informacjach ABW. Pełny raport trafił na biurko Tomasza Siemoniaka jednak dopiero pod koniec 2014. Rozmiar strat był następujący: kilkaset kont zostało zhakowanych, m.in. pracowników Inspektoratu Uzbrojenia, pionu kadr, sekretariatu ministra obrony narodowej i poszczególnych członków ścisłego kierownictwa resortu. Ponadto kilkaset tysięcy wiadomości zostało skradzionych - pisze gen. Bondaryk.
Choć maile, które wykradli hakerzy nie zawierały ściśle tajnych informacji, to jednak wojskowi wysyłali w nich notatki ze spotkań z partnerami z NATO, szczegóły przetargów czy stanowiska negocjacyjne. Zdaniem byłego szefa ABW, atak powiódł się przez niefrasobliwość pracowników resortu. Te osoby nie przestrzegają fundamentalnych zasad bezpieczeństwa. Używają tych samych pendrive'ów do pracy na komputerach prywatnych i wpiętych do sieci wojskowej - tłumaczy "Rzeczpospolitej" Wojciech Łuczak, wydawca "Raportu". Do tego w ministerstwie - niezależnie od siebie, nad bezpieczeństwem sieci czuwały dwie służby - specjalna jednostka System Reagowania na Incydenty Komputerowe oraz Służba Kontrwywiadu wojskowego. Obie organizacje nie były się w stanie porozumieć, dlatego też wykrycie ataku tak długo trwało.
Kto odpowiada za cyberwłamanie? Nie wiadomo. Część ekspertów wskazuje na rosyjski ślad. Inni sugerują jednak, że za atakiem hakerskim mogli też stać nasi zachodni sojusznicy.