Sylwia Czubkowska: Kilka miesięcy temu, gdy rozmawiałam o Facebooku oraz nakładanych przez niego blokadach, eksperci uważali to za problem niszowy. Aż tu nagle FB, w końcu prywatna firma, zawiesił w Polsce co najmniej kilkanaście kont osób związanych z prawicowymi organizacjami. Bo uznał publikowane przez nie treści za nieodpowiednie.
Michał „rysiek” Woźniak: I sprowokował środowisko do protestów. Nie wiem, co dokładnie siedzi w ich głowach, ale cieszy mnie, że zaczęli głośno protestować przeciw blokadom treści na Facebooku. Ale mam podejrzenie, że to z ich strony zagranie cyniczne. Że gdyby dotyczyło, jak oni mawiają – lewaków, poruszenia by nie było. Nie wydaje mi się, by domagali się prawa do nieskrępowanej wypowiedzi dla wszystkich.
Ale podczas niedawnej dyskusji u rzecznika praw obywatelskich na temat FB padały konkretne zarzuty związane nie tyle z ochroną danej opcji politycznej, co z głębszą refleksją na temat tego, jak są gwarantowane nasze prawa w dobie mediów społecznościowych.
To świetnie, że zaczyna się budzić w nas świadomość tego, że mamy poważny problem z mediami społecznościowymi. Z ich cenzurą, z bańką informacyjną, manipulowaniem informacją. Przywołano w tej dyskusji eksperyment, który zrobił kilka miesięcy temu FB, zmieniając użytkownikom dostępne treści, tak że część otrzymywała tylko pozytywne, a część negatywne. I obserwowano, jaki to będzie miało wpływ na używanie portalu. Manipulowano ludźmi bez ich wiedzy, więc był to czystej wody eksperyment społeczny. Przerażające jest to, że takie działania są w ogóle możliwe, i to, że korporacja w tym eksperymencie nie widziała problemu. Mamy dowód, że FB może manipulować ludźmi, i to nawet nie publikując fałszywych informacji. Wystarczy drobna zmiana w algorytmie i już dociera do nas coś innego, co może wywołać u nas zmiany w zachowaniu.
Regularnie słyszymy, że media tradycyjne są niepotrzebne, bo wszystkiego można się dowiedzieć z mediów społecznościowych. Z czego wynika tak wielkie do nich zaufanie?
Ludzie wiedzą, że musi być pluralizm. Wiedzą, co znajdą na Gazecie.pl, co na NaTemat.pl, a co na stronie „Gazety Polskiej”, i wiedzą, że to będzie tylko wycinek rzeczywistości. A korzystając z mediów społecznościowych, wydaje nam się, że nie ograniczamy się do wycinka rzeczywistości, że dostajemy szerokie spektrum informacji dzięki tym „neutralnym przekaźnikom”. Tyle że one wcale nie są takie neutralne. I tu pojawia się najważniejszy temat jak zresztą na debacie zauważył rzecznik praw obywatelskich: edukacja. Trzeba wyrobić w sobie przyzwyczajenie, że informacje trzeba weryfikować czy to na Facebooku, czy w gazecie. Do wszystkiego trzeba podchodzić z krytycyzmem. Że do wszystkiego trzeba podchodzić z krytycyzmem. Tego musimy i siebie, i nasze dzieci uczyć. Skoro media społecznościowe działają w świecie wirtualnym, to odnosimy wrażenie, że same też poddane są innym, magicznym zasadom. Ale to, że wydają nam się bardziej wiarygodne, to nic więcej jak myślenie życzeniowe.
Czyli...
Trzeba inaczej podejść do sprawy. Sieć jest z nami może z 50 lat. Nie zdążyliśmy jeszcze, jako ludzkość, wypracować internetowej intuicji. Jak pojawiły się samochody, to okazało się, że mogą one wyrządzić dużo większą szkodę niż wóz ciągnięty przez konie. Całe lata zajęło zbudowanie prawa drogowego oraz wdrożenie edukacji, która jest dziś tak silna, że rozglądanie się na ulicy jest dziś odruchem. Nie wrodzonym, tylko nabytym.
Ale z internetem będzie trudniej, bo tu zagrożeń jest coraz więcej. I co chwila będą się pojawiać kolejne.
Nie zgadzam się. Po prostu musimy ten podział na świat wirtualny i realny w końcu pogrzebać. Przykład? Jest amerykańska NSA oraz rosyjska FSB, obie te agencje zaglądają nam do komputerów, patrzą, co robimy. Ludzie odpowiadają z zasady: nie mam nic do ukrycia, nie przejmuję się inwigilacją. Tak? Skoro nie masz nic do ukrycia, to czy mogę zrobić streaming wideo z twojej toalety?
Oczywiście, że mało kto się na to zgodzi. Gdy jesteśmy w sieci, to mamy – mniejsze lub większe – przekonanie, że jednak kontrolujemy to, co robimy.
Tyle że nie wiemy, jak zostanie to kiedyś użyte. Spójrzmy na dyskusje wokół e-maili Hillary Clinton, która, gdy była jeszcze szefową Departamentu Stanu, urzędowe e-maile, często opatrzone klauzulą „tajne”, trzymała na prywatnym koncie. Ujawnienie tego faktu być może pogrzebało jej szanse na fotel prezydenta. Kto by o tym pomyślał pięć lat temu? Zmienia się kontekst. Informacja, która dziś jest niewinna, kiedyś może kogoś wtrącić do więzienia. Internet naprawdę nie zapomina. Listy można spalić, a to, co posłaliśmy na serwery Google’a, Facebooka czy Twittera, będzie żyło przez wieki.
*Michał „rysiek” Woźniak założyciel Warszawskiego Hackerspace, członek społeczności hakerskiej w Polsce i poza jej granicami, propagator wolnego oprogramowania i otwartych technologii. Od marca 2015 r. ekspert techniczny w Organized Crime and Corruption Reporting Project.
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej