Od dawna było wiadomo, że ewentualna wojna w Ukrainie będzie się toczyć również w internecie. Salwą ostrzegawczą wystrzeloną przez Rosjan był atak cybernetyczny na sieć energetyczną naszego sąsiada w grudniu 2015 r., niedługo po inwazji na Krym i Donbas. W samym środku zimy dostęp do prądu straciło wtedy ćwierć miliona ukraińskich domów.
Brak wyraźnych oznak wojny cybernetycznej po dwóch tygodniach inwazji jest dla wielu zaskoczeniem. "The Economist" pisze wręcz o psie, który nie zaszczekał. Na początku walk Mychajło Fedorow, wicepremier i minister ds. transformacji cyfrowej Ukrainy, ogłosił tworzenie "Armii IT". Mówi się, że nawet kilkaset tysięcy hakerów odpowiedziało na ten apel i ochotniczo prowadzi dziś działania przeciwko Rosji w sieci. Wiadomo też, że zarówno strony wojny, jak i państwa trzecie uruchomiły swoje specjalne jednostki. Wojna cybernetyczna zatem trwa, tyle że jest niewidoczna. Nie dochodzi bowiem do spodziewanych ataków na infrastrukturę.
Możliwe, że kiedyś poznamy ukrytą historię bitew cybernetycznych rozegranych na tej wojnie.
Reklama