iPhone 11 Pro Max to „najbardziej „wypasiony” model z linii 11. W testowanej przez nas konfiguracji, czyli z 256 GB pamięci wbudowanej (w żadnej nie ma możliwości rozszerzenia jej kartą pamięci), kosztuje około 6500 zł. Za wersję z 512 GB trzeba zapłacić tysiąc złotych więcej. Czytając więc ten tekst pamiętajmy, że mówimy o urządzeniu, za które będziemy w stanie kupić dwa flagowe smartfony androidowej konkurencji, ekskluzywny notebook czy w miarę sprawny, mały samochód.
Zacznijmy od początku, czyli od przenoszenia się z telefonu z systemem Android na telefon z IOS. To budziło mój niepokój, zwłaszcza, że w pamięci miałem jeszcze moje boje przy przenoszeniu kontaktów i SMS-ów z telefonu z Windowsem na iPhona, podczas próby przejścia na ten system przez moją żonę (nieudanej zresztą). Okazało się, że obawy były bezpodstawne, wszystko jest bardzo proste i intuicyjne, tyle, że trzeba zrobić to przy pierwszej konfiguracji. Ja, jak to ja, najpierw skonfigurowałem telefon, a dopiero potem zacząłem się zastanawiać, jak przenieść na niego kontakty i SMS-y. Błąd. Po nieudanych próbach skorzystania z zewnętrznych aplikacji po prostu przywróciłem iPhona do ustawień fabrycznych i jeszcze raz, krok po kroku, zainstalowałem wszystko, wraz z kontem Googla i beckupem danych.
Drugim krokiem było znalezienie w App Store wszystkich używanych przeze mnie na Androidzie aplikacji. Z tym też nie miałem najmniejszego problemu, wszystko było, zamieniłem nawet klawiaturę Apple na swoją ulubioną klawiaturę Googla i mniej więcej po godzinie zabawy miałem przed sobą telefon z iOS minimalnie różniący się od telefonu z Androidem. Czyli – czułem się jak w domu.
Jedną z dwóch rzeczy, która w iPhonie ujęła mnie najbardziej, było działanie. 11 Pro Max nie jest najszybszym telefonem na świecie, ale nigdy nie miałem do czynienia z taką płynnością. Odblokowywanie telefonu, otwieranie aplikacji, przechodzenie między nimi, w połączeniu ze świetnymi gestami sprawia, że żadnego smartfona nie używało mi się w tym kontekście tak przyjemnie.
Oczywiście procesor Apple A13 w towarzystwie z 4 GB RAM (co w świecie Androida ledwie starcza do dobrego działania, ale w świecie idealnie zoptymalizowanego iOS jest wartością wystarczającą do wszystkiego) nie daje jakichkolwiek powodów do narzekań w codziennej pracy, także gry (np. Fortnite), robią piorunujące wrażenie.
Kilka słów należy poświęcić budowie, bo choć telefon jest solidny, a plecki z matowego szkła bardzo ładne, to jednak nie można powiedzieć, by był piękny czy nawet oryginalny. Androidowa konkurencja popędziła do przodu ze swoimi bezramkowymi konstrukcjami, dziurami w ekranie czy małymi wcięciami w kształcie kropli na kamerki do selfie, a iPhone został z gigantycznym notchem, zajmującym niemal całą górną część wyświetlacza. Apple broni się tym, że umieścił tam specjalne czujniki do skanowania twarzy, dzięki czemu jest to najbezpieczniejszy na świecie sposób na odblokowanie telefonu. Wchodzimy więc w spór co lepsze – bezpieczeństwo, czy praktyczność i uroda. Osobiście stawiam na to drugie, bo wystarczają mi zabezpieczenia uzyskiwane zwykłą kamerką do selfie, ale z drugiej strony rozumiem też tych, którzy wybiorą bezpieczeństwo, zwłaszcza że tylko Face id jest akceptowane jako zabezpieczenie w aplikacjach bankowych. Nie da się jednak ukryć, że telefon z przodu wygląda identycznie jak iPhone X i cała grupa starszych androidowych smartfonów na czele z Xiaomi Mi 8. Czyli dość staro.
Tył to trochę inna bajka, wszystko przez trzy oczka obiektywów, które wraz z diodą doświetlającą zostały umieszczona na kwadratowej wyspie ulokowanej w lewym górnym rogu. Jest niesymetrycznie i niezbyt pięknie, bo np. w Huaweiu Mate 20 Pro, który ma podobną „płytę indukcyjną”, ulokowano ją pośrodku plecków i to jakoś wygląda. Złośliwi powiedzą, że chodzi o to, by z daleka było widać że mamy najnowszy model iPhona i być może coś w tym jest.
A mi osobiście to specjalnie nie przeszkadzało, w końcu 99 proc. czasu z tym telefonem spędziłem patrząc nie na jego plecy, ale na wyświetlacz. A ten jest doskonałej jakości, panel OLED ma przekątną 6,5 cala, rozdzielczość 1242 x 2688 pixeli i ich zagęszczenie na cal na poziomie 456. Co przekłada się na doskonałą jakość wyświetlanego obrazu w każdej sytuacji, nawet w słoneczny dzień na dworze. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że jest to jakość, jakiej nie znajdę u konkurencji – miewałem do czynienia z lepszymi ekranami. Sporym zaskoczeniem in minus jest podatność na zarysowania. Testowy egzemplarz miał bardzo dużo drobnych i jedną większą rysę, szkło ochronne wydaje się więc w tym wypadku nieuniknione.
Nigdy natomiast nie miałem do czynienia z taką jakością zdjęć. I znów – nie mam zamiaru rozstrzygać, czy fotografie z iPhona 11 Pro Max są technicznie lepsze od tych np. z Samsunga Note 10 czy Huaweia P30 Pro, bo wszystkie są doskonałe, a wchodzenie w jakościowe szczegóły nigdzie nas nie doprowadzi. Ale o żadnym telefonie nie mogłem do tej pory napisać, że robi „bajkowe” zdjęcia. Bo takie właśnie określenie pasuje moim zdaniem najbardziej do tego, co tu możemy uzyskać. To oczywiście moja subiektywna opinia, ale mając do czynienia z wieloma smartfonami z najwyższej fotograficznej półki dawno nie mogłem powiedzieć o jakimś „wow”. A tak właśnie tu się działo. Fotografie mają doskonałą plastykę, odwzorowanie kolorów, rozpiętość tonalną, są ciepłe, ostre i szczegółowe a tryb portretowy zachwyca. Do tego po raz pierwszy w iPhonach mamy szeroki kąt, czyli coś, co w smartfonach z Androidem jest od dawna chlebem powszednim, tu zaś nowością, ale dzięki temu zupełnie nie czułem, by czegoś mi brakowało. Trzy aparaty z tyłu (zwykły, tele i szeroki kąt, po 12 MP każdy, jest oczywiście OIS czyli optyczna stabilizacja obrazu) i jeden 12 MP z przodu zapewniają taką jakość, że nie przeszkadzał mi nawet brak trybu profesjonalnego. Choć niektórzy pewnie będą na to narzekać. Tryb nocny nie jest tak efektowny jak we flagowcach od Huaweia, ale jest i sprawuje się nie najgorzej.
Rewelacyjnie wglądają za to filmy kręcone tym telefonem, najwyższa rozdzielczość to 4K a stabilizacja obrazu i jakość zbieranego dźwięku są doskonałe.
Doskonałe są też głośniki zewnętrzne, to chyba najlepsze stereo z jakim miałem do czynienia w smartfonie. iPhone 11 Pro Max świetnie odtwarza też muzykę na słuchawkach. Oczywiście wyjścia mini-jack brak.
Bardzo dobra jest jakość połączeń głosowych, jest NFC i działa Apple Pay, możemy więc telefonem płacić, a GPS (z przyzwyczajenie używałem map Googla a nie Appla) prowadzi nas doskonale.
Bateria ma niecałe 4000 mAh i sprawuje się świetnie, telefon wytrzymywał mi zazwyczaj dwa dni bez ładowania. W zestawie znajdziemy szybką 18-watową ładowarkę, którą naładujemy smartfon w około 1h 20 min. Oczywiście jest także ładowanie indukcyjne.
Żeby nie było tak różowo – w iPhonie prócz tych, które już wymieniłem wcześniej (brak karty pamięci czy wejścia mini-jack) jest też jeszcze kilka innych braków. To m.in.: brak diody powiadomień i Always on Display oraz możliwości dzielenia ekranu.
W sumie jednak telefon jest bardzo udany i nie ukrywam, że gdzieś z tyłu głowy pojawiła się nawet myśl – a może by tak…, która natychmiast uciekła, gdy spojrzałem na koszt urządzenia (oraz stan swojego konta). Bo nawet jeśli w niektórych dziedzinach iPhone 11 Pro Max jest od smartfonów z Androidem lepszy, to w innych przegrywa, a różnica w cenie przemawia jednak na jego niekorzyść. Z drugiej strony rozumiem już osoby, które od lat tkwią w ekosystemie Apple ze wszystkimi jego urządzeniami i nie chcą z niego wyjść. Dla nich iPhone jest wydatkiem obowiązkowym, a cenę chcąc nie chcąc muszą po prostu przełknąć. Boli, ale myślę, że przez lata już się przyzwyczaiły. Jakby na to nie patrzeć, płacą za doskonałe urządzenie.