To trochę atrapa bezpośredniej relacji – możemy ze sobą rozmawiać, wymieniać myśli i nawet częściowo się obserwować – ale nie uważam, by było to coś mniej ważnego, choć nie jest oczywiście tym samym. To jest podstawowy błąd, który popełniamy jako dorośli: traktujemy przestrzeń cyfrową jako coś osobnego od reszty naszego życia.
Jak jego integralną część. W przestrzeni internetu nie mamy przecież innych emocji, nie stajemy się innymi, oddzielnymi osobami. Pewnie trudno nam to zrozumieć, bo jesteśmy cyfrowymi imigrantami, czyli ludźmi, którzy pamiętają rzeczywistość niezanurzoną w technologiach, ale dla naszych dzieci to już naturalne przedłużenie ich świata.
Nazywając przestrzeń cyfrową „światem wirtualnym”, dajemy przyzwolenie na to, by zachowywać się tam inaczej, by na więcej sobie pozwalać, by nie obowiązywało w nim powszechne prawo, np. Konwencja o prawach dziecka. Bo to przecież tylko coś „wirtualnego”, czyli mniej prawdziwego, przeciwieństwo do realnego. Popełniliśmy błąd, stawiając w centrum rozwój technologii, a nie człowieka, i nasze dzieci teraz za to płacą.