Unikatowy pomysł? Niekoniecznie. Odpowiedni moment wejścia na rynek? Bardziej. Znajomości? Przede wszystkim. Za sukcesami najbardziej znanych i podziwianych firm internetowych na świecie stoi grupa inwestorów, o których można powiedzieć, że zjedli ze sobą beczkę soli. Każdy z każdym już pracował lub inwestował, zarówno odnosząc sukcesy, jak i ponosząc porażki. Bez nich nie byłoby Facebooka, Twittera, YouTube, Zyngi czy LinkedIn, czyli dzisiejszych gwiazd internetu, których wyceny szybują do poziomów niewidzianych od czasów bańki dotcomowej sprzed 10 lat.
Gdy w październiku 2004 r. założony przez Marka Zuckerberga serwis społecznościowy, wówczas noszący jeszcze nazwę Thefacebook.com, zdobywał szturmem jeden uniwersytet za drugim, jego twórcy mieli nie lada problem. Wieść o serwisie rozchodziła się pocztą pantoflową z jednego kampusu na drugi, a kolejne uczelnie wysyłały do siedziby firmy listy z prośbą o uruchomienie go na ich terenie. Sprawa nie była jednak prosta.
Zuckerberg z rozmysłem reglamentował dostęp do serwisu, bo serwery nie wytrzymywały rosnącego obciążenia. Dokupienie nowych było kosztowne, a w pionierskim okresie istnienia Facebooka jego pomysłodawcy brakowało pieniędzy. Sprawę komplikował konflikt między Zuckerbergiem a Eduardo Saverinem, jednym z założycieli serwisu, odpowiedzialnym za finanse. Zamroził on konto firmy, więc Zuckerberg musiał finansować bieżącą działalność z pieniędzy własnych i rodziców. W sumie przeznaczył na to ponad 60 tys. dol., ale to nie wystarczało. Gdy tylko Facebook wchodził na kolejną uczelnię, liczba zarejestrowanych użytkowników rosła tak szybko, że serwis się zapychał.

Pomysł to zdecydowanie za mało

Reklama
Sean Parker, współtwórca Napstera, który pełnił wtedy funkcję prezydenta Facebooka, wiedział, co należy zrobić. Gdy tylko dołączył do przedsięwzięcia, skontaktował się z Reidem Hoffmanem, aniołem biznesu i współtwórcą LinkedIn, serwisu społecznościowego dla profesjonalistów, prosząc, by przyjaciel uruchomił swoje kontakty. W ten sposób Parker i Zuckerberg trafili do gabinetu Petera Thiela, szefa funduszu venture capital, który jako pierwszy włożył (dokładnie: pożyczył) w Facebook 500 tys. dol. – Tylko tego nie spieprz – powiedział do Zuckerberga Peter Thiel, który od tego momentu zasiadał w radzie spółki.
Reklama
Historia Facebooka pokazuje, że sam pomysł to za mało, by odnieść biznesowy sukces. Ważne, kogo uda się nim zainteresować, a raczej kogo się zna. Koncepcja Zuckerberga nie była niczym nowym ani unikatowym. Twórca serwisu nie ukrywał, że protoplastą Facebooka był Friendster, który pojawił się na rynku nieco wcześniej, ale poległ na tym, czego tak obawiał się Zuckerberg – zabrakło pieniędzy, by w miarę rozrastania się serwisu dokupować serwery. Użytkownicy nie mogli swobodnie się logować, a zirytowani trudnościami porzucali Friendstera. Reporter magazynu „Fortune”, David Kirkpatrick, przeanalizował te zależności, pokazując w książce „The Facebook Effect”, jak wiele w przypadku najbardziej znanych i podziwianych firm internetowych zależy od dobrych znajomości.
Peter Thiel, Reid Hoffman, John Doerr, Chris Sacca, Marc Andreessen, Ron Conway, Ram Schriram – to ludzie, o których można przeczytać w „Financial Timesie” lub „Wall Street Journal”. Każdy, kto rozkręca start-up w Dolinie Krzemowej, chciałby zainteresować ich swoim pomysłem i zdobyć, jeśli nie pieniądze, to chociaż ich błogosławieństwo. – Dolina to bogata sieć znajomości, dzięki którym każdy może zostać zaangażowany lub zaproszony do inwestycji. Wystarczy jeden telefon lub mejl – mówi Jeff Clavier, inwestor mający udziały w Twitterze i Grouponie.



System ten widać najlepiej w przypadku Facebooka, Zyngi, Twittera, Groupona, czyli najbardziej pożądanych przez inwestorów gwiazd internetu, których łączna wartość przekracza 70 mld dol. Dlaczego zainteresowali się nimi na początku ich oszałamiającej kariery? Istotne stały się znajomości z dawnych lat. Tak było w przypadku Facebooka – drzwi do gabinetu Petera Thiela otworzył Hoffman, który z szefem funduszu zna się od czasów PayPala, elektronicznego systemu pozwalającego na dokonywanie szybkich przelewów przez internet. Thiel go wymyślił, Hoffman u niego pracował. Potem spółkę kupił za 1,5 mld dol. eBay. Z kolei Parker znał się z Hoffmanem już z czasów Napstera, pierwszej sieci P2P.
Zarówno Thiel, jak i Hoffman mieli już za sobą pierwsze inwestycje w serwisy społecznościowe. Zdążyli stracić na Friendsterze. W przypadku Facebooka, choć początkowo przeciwny inwestycji, Hoffman włożył 40 tys. dol. i przyciągnął ze sobą Marka Pincusa, obecnie właściciela wycenianej na 10 mld dol. Zyngi, która tworzy takie popularne gry społecznościowe jak CityVille czy FarmVille. Dzisiaj ich udziały w Facebooku są warte setki milionów dolarów.
Zynga to drugie miejsce w Silicon Valley, w którym przecinają się ścieżki wpływowych inwestorów. Jednym z nich jest Ron Convey, określany mianem ojca chrzestnego Doliny Krzemowej, który był też jednym z pierwszych udziałowców Facebooka oraz Twittera. Jego fundusz w ciągu ostatnich kilkunastu lat wsparł w sumie 500 projektów, wśród których był też PayPal i Google. To do Convaya dzwonił często Sean Parker po radę, z jakimi inwestorami się spotkać. Convey mieszka na co dzień w Palo Alto i słynie z tego, że organizuje suto zakrapiane przyjęcia dla celebrytów, których potem namawia do zasilenia funduszu oszczędnościami. Część Zyngi należy też do innego weterana Doliny Krzemowej – Marca Andreessena, uważanego za jednego z największych wizjonerów wśród aniołów biznesu. Stworzył pierwszą internetową przeglądarkę Netscape, a także doradzał twórcom Google’a, którzy też mają udziały Zyngi.

Pieniądze od znajomego

Trzecim skupiskiem inwestorów jest serwis mikroblogowy Twitter, stworzony przez Evana Thomasa i Biza Stone’a. Tu krzyżują się drogi Jeffa Bezosa, założyciela Amazona i jednego z pierwszych w Dolinie, którzy wyłożyli pieniądze na Google’a. Oprócz obecnych również w Twitterze Andreessena i Rona Conweya, pieniądze ulokowali w nim też tacy gracze, jak Chris Sacca, kiedyś pracownik Google, a także John Doerr, partner w funduszu Kleiner Perkins Caufield & Byers.
Doerr to kolejna legenda Doliny Krzemowej, która wspierała (pieniędzmi, dobrą radą) większość najbardziej znanych dziś internetowych firm. Jest udziałowcem Twittera, Zyngi oraz globalnej gwiazdy zakupów grupowych – Groupona, założonej przez Andrew Masona. W Dolinie Krzemowej zna każdego i inwestował niemal w każdy znany projekt – pomagał w starcie Netscape’a, potem Google’a i Amazona.



Doerr wywarł olbrzymi wpływ na Larry’ego Page’a i Sergeya Brina w początkowej fazie rozwoju Google'a. Twórców wyszukiwarki poznał 10 lat temu i – jak pisze Steven Levy w najnowszej książce o niej „In The Plex” – pytał ich, na ile wyceniają swój przyszły biznes. – Dziesięć miliardów – odparł bez wahania Larry Page. Doerra zatkało i stwierdził, że to niemożliwe. Google nie miał jeszcze żadnych przychodów. W pamięci policzył, że wycena może wynieść nie więcej niż miliard dolarów. – Mówię poważnie. I nie myślę o wycenie rynkowej. Myślę tylko o samych przychodach – podkreślił Page. Doerr zainwestował w spółkę i wszedł do jej rady. A potem namówił Page i Brina, by zatrudnili profesjonalnego prezesa. W taki sposób do spółki trafił Eric Schmidt, który po 10 latach, w kwietniu tego roku, oddał stery Larremu Page’owi.
Choć lubimy myśleć, że sukces największych internetowych biznesów jest pochodną genialnych pomysłów młodych zapaleńców, w najbardziej znanych spółkach roi się od aniołów biznesu i prywatnych inwestorów. Gdyby nie zaangażowanie starych znajomych, nikt pewnie nie pamiętałby dziś o nieudanych projektach o dziwacznych nazwach „Facebook”, „Twitter” czy „Zynga”.