Stawili się ochoczo: młodzi i ambitni. Ustawili się cierpliwie w ogonku i tłoczyli wokół baru Charlie’s Cafe w Googlepleksie. W końcu zatrzaśnięto laptopy, w sali zaległa cisza. Nadszedł czas na kazanie Baracka Obamy do nawróconych. "Jest w tym zgromadzeniu coś nieprawdopodobnego" - powiedział kandydat na prezydenta, patrząc na morze T-shirtów w kalifornijskiej siedzibie Google’a. "Naszą wspólną cechą jest wiara w to, że można zmienić świat od dołu".

Reklama

Działo się to w listopadzie zeszłego roku. Obamę zapytano, czy nie brak mu doświadczenia w polityce. Porównał się do założycieli Google’a Larry’ego Page’a i Siergieja Brina, którzy 10 lat wcześniej byli studentami z wielkim marzeniem. "Przypuszczam, że Siergiej i Larry nie mieli dużego doświadczenia, zakładając firmę, która teraz znajduje się na liście <Fortune 100>” - powiedział.

Głos gwiazdora amerykańskiej polityki rozbrzmiewa w siedzibie Google’a. "Jest nowy. Ma w sobie coś, co przypomina Google’a" - mówi Nicole Resz, 26-letnia pracownica tej firmy. Jest też siódmym (po m.in. Johnie McCainie i Hillary Clinton) kandydatem na prezydenta, który odwiedził spółkę. Wydaje się, że wszyscy bardzo chcieli pokazać, że osiągnęli szczyt współczesnych aspiracji - że są "jak Google”.

Czy ktokolwiek może zostać prezydentem USA bez patronatu Google’a? Kiedyś takie pytanie byłoby śmieszne. Teraz już nie. Najszybciej rozwijająca się firma w historii zapewne jest również najpotężniejszą. Jest w stanie zajrzeć w każdy zakamarek naszego życia - począwszy od tego, jak zdobywamy wiadomości, oglądamy filmy i wykonujemy pracę, aż po sposób, w jaki się komunikujemy i rozumiemy świat. Biała strona otwierająca przeglądarkę i żywe, kolorowe logo do tego stopnia wryły się w naszą świadomość, że googlujemy, nawet o tym nie myśląc. Myślę, więc googluję.

Reklama

W przyszłym miesiącu minie 10 lat od dnia, w którym Page i Brin, dwóch maniaków komputerowych studiujących na Uniwersytecie Stanforda, założyło w niepozornym garażu na przedmieściach swoją firmę. Dziś nietrudno sobie wyobrazić, że to właśnie 7 września 1998 roku - pierwszy dzień istnienia Google Inc., a nie 11 września 2001, zostanie w przyszłości uznany przez historyków za prawdziwy początek XXI wieku.

Google lepsze od KGB

"Nie da się przecenić znaczenia Google’a" - mówi Andrew Keen, urodzony w Anglii pisarz i przedsiębiorca z Doliny Krzemowej, kolebki technologicznego boomu. "Ci ludzie rewolucjonizują naturę wiedzy. Wyszukiwanie już zaczęło odgrywać kluczową rolę w sposobie, w jaki myślimy i działamy".

Reklama

Mimo to Keen przestrzega przed strażnikami bram cyberprzestrzeni. "W ciągu 10 lat zgromadzili większą ilość informacji o ludziach niż wszystkie rządy świata razem wzięte. Przy nich Stasi i KGB wyglądają jak niewinna staruszka. To ma ogromne znaczenie. Gdyby opętało ich jakieś zło, mogliby z łatwością stać się Wielkim Bratem".

Dzwonki alarmowe uruchomiło niedawne przejęcie przez Google’a agencji reklamowej DoubleClick. Pojawiły się protesty, że transakcja uczyni z firmy niemal monopolistę na rynku reklam internetowych przez poszerzenie zakresu jej działalności o zbieranie danych osobowych użytkowników. Lecz dzięki wsparciu potężnych lobbystów Google’owi udało się uzyskać zatwierdzenie przejęcia przez urzędy regulacyjne w Ameryce i Europie. Politycy, tacy jak senator Herb Kohl, zaczęli później pytać, czy firma nie rozrasta się za szybko. Dwa tygodnie temu amerykańska komisja Izby Reprezentantów ds. energii i handlu wysłuchała zeznań mówiących o tym, jak Google oraz inne firmy śledzą ruchy użytkowników w Internecie. Jak do tego doszło, że niewielka firma o charakterze raczej altruistycznym zdobyła 70 proc. amerykańskiego rynku i zaczęła być postrzegana jako korporacyjna Gwiazda Śmierci?

Na początku Page i Brin pragnęli upowszechnić darmowy dostęp do informacji i za bardzo nie obchodziło ich robienie interesów. Przez pierwsze trzy lata działali przy wsparciu kapitału inwestycyjnego i nie osiągali praktycznie żadnych zysków. Miliardy dolarów zaczęły płynąć dopiero, kiedy Google rozpoczął umieszczanie odpowiednio sprofilowanych reklam obok wyników wyszukiwania i na innych stronach internetowych. Ten model działania - wygeneruj ruch dzięki oferowaniu darmowej zawartości, a potem zarabiaj na reklamach - zmienił sposób robienia interesów w sieci przez wszystkich jej uczestników. Mówi się, że dzięki tej formule Google osiąga 99 proc. swoich rocznych przychodów - wynoszących 16,6 mld USD - i zysków w kwocie 4,2 mld USD.

Zmiana wstrząsnęła starym dotychczasowym porządkiem, a niektórzy producenci treści internetowych podnieśli krzyk, oskarżając Google’a o naruszanie praw autorskich przez wykorzystywanie materiałów bez ich zgody. Debata jeszcze się zaostrzy, ponieważ użytkownicy odwracają oczy od telewizorów i gazet w stronę ekranów komputerów. A sukces Google’a wręcz irytuje konkurencję.

Uruchomiony w 2002 roku portal informacyjny Google News zbiera najświeższe doniesienia tradycyjnych mediów z całego świata. Gazety skarżą się, że ich ciężko wypracowane materiały "na wyłączność” są porywane w celu podniesienia zysków Google. Grupie belgijskich czasopism udało się wywalczyć w sądzie orzeczenie, że firma Google przechowuje należące do nich treści bez wniesienia opłat lub prośby o zgodę. Teraz domagają się odszkodowań w wysokości 39 mln funtów. W 2004 roku Google ogłosił zawarcie porozumień z wiodącymi bibliotekami i uniwersytetami w sprawie zeskanowania milionów książek z ich zbiorów. Dzisiaj osoby odwiedzające witrynę Google Book Search mogą przeczytać na swoim ekranie lub pobrać pełne teksty "Olivera Twista”, "Bogactwa narodów” i niezliczonych innych pozycji, do których prawa autorskie wygasły. Dostępne są też części książek wciąż objętych prawami autorskimi. Uruchomione w 2005 roku serwisy Google Maps i Google Earth oferują interaktywne mapy Ziemi pozszywane ze zdjęć udostępnionych przez NASA i różne firmy prywatne. Serwis Google Street View uruchomiony w ubiegłym roku w Ameryce idzie o krok dalej, udostępniając zdjęcia wykonane z poziomu ulicy, co wywołało w mediach ostrzeżenia o naruszaniu prywatności. Firma utrzymuje, że w brytyjskiej wersji witryny, wciąż jeszcze nieuruchomionej, twarze i tablice rejestracyjne zostaną zasłonięte.

Macki Google sięgają wszędzie. Firma obsługuje blogi, pocztę elektroniczną, komunikator internetowy, serwis zakupów i sieci społecznościowe. Oferuje zestaw obejmujący procesor tekstu, arkusz kalkulacyjny i inne narzędzia konkurujące z produktami Microsoftu. Buduje platformę oprogramowania dla telefonów komórkowych, która może być wyzwaniem dla iPhone’a. Właśnie uruchomiła serwis Knol - tworzoną przez samych użytkowników encyklopedię, konkurencję dla Wikipedii. W Ameryce serwis Google Health umożliwia użytkownikom prowadzenie własnych kart pacjenta. Firma pracuje też nad usługami związanymi z tłumaczeniami, rozpoznawaniem mowy i wyszukiwaniem plików wideo. Brin i Page spoglądają nawet w kosmos: zaoferowali 20 mln USD nagrody dla tego, kto będzie w stanie zbudować finansowany ze źródeł prywatnych statek kosmiczny zdolny wylądować na Księżycu.

Cyfrowa aureola

Czy to nie za duża odpowiedzialność dla jednej instytucji? Nieoficjalne motto Google’a - "Nie bądź zły” - każdego dnia jest poddawane próbie. Firma zrodzona z wyluzowanego etosu północnej Kalifornii jest teraz globalnym imperium wartym 157 mld USD, goniącym za zyskami, walczącym z konkurentami i łamiącym stare modele biznesowe jak zapałki. W dodatku - prowadzącym coraz bardziej ożywiony romans z polityką.

Krótko po pielgrzymce Obamy do Googlepleksu przyszła kolej na lidera brytyjskich konserwatystów Davida Camerona. Podczas wizyty towarzyszył mu Steve Hilton, odpowiedzialny za jego strategię, który od tamtej pory mieszka w Kalifornii razem z żoną Rachel Whetstone, wiceprezesem Google’a ds. komunikacji i public affairs (jest również matką chrzestną najstarszego syna Camerona - Ivana). "Sieć to świecka religia, a politycy pojawiają się na takich imprezach jak konferencja Google’a, żeby się pomodlić" - mówi Andrew Orlowski, redaktor naczelny serwisu internetowego "The Register”. "Każdy polityk, który chce nosić miano osoby przewidującej, zrobi sobie zdjęcie z chłopakami z Google’a" - dodaje.

Także Waszyngton lubi kąpać się w złotym świetle Google’a. Były wiceprezydent Al Gore od dłuższego czasu pracuje dla firmy jako doradca. Obama korzysta w sprawach gospodarczych z rad dyrektora generalnego Google’a Erica Schmidta. Otrzymał również hojne darowizny od samej firmy i jej pracowników. Google będzie wszechobecny na ogólnokrajowych konwencjach Demokratów i Republikanów, gdzie będzie zapewniać delegatom obsługę informatyczną w postaci kalendarzy, e-maili i grafiki. "W tym roku Google weszło do świata polityki" - mówi rzecznik prasowy firmy Bob Boorstin, wcześniej członek administracji Clintona.

W Waszyngtonie Google zatrudnia pięciu lobbystów, wśród nich Pablo Chaveza - wcześniej doradcę Johna McCaina. W tym roku firma wprowadziła się do nowej siedziby o powierzchni 2,5 tysiąca mkw. w budynku uchodzącym za jeden z najmodniejszych i najbardziej ekologicznych w Waszyngtonie. Odwiedzający ją senatorzy i kongresmani mogą teraz posmakować osławionej googlowej atmosfery, którą tworzą darmowe lunche, olbrzymie telewizory plazmowe i pokój gier, nazywany "Camp David”, wyposażony w konsolę Xbox 360 i stół do pingponga.

Żadna z tych rzeczy nie wywarła wrażenia na Jeffie Chesterze, szefie małego, ale wpływowego Centrum Demokracji Cyfrowej, który został tam zaproszony. "To wstyd dla wszystkich pozostałych lobbystów" - mówi. "Zapraszają polityków do swojej siedziby w Waszyngtonie, by im doradzać, jak wykorzystać Google w zdobyciu reelekcji. To ukochane dziecko Partii Demokratycznej i nie ulega wątpliwości, że zwycięstwo Obamy wzmocni pozycję Google’a w Waszyngtonie".

Boorstin odpiera te zarzuty, wskazując, że tacy konkurenci firmy jak Microsoft, AT&T czy Verizon wydają na lobbing o wiele więcej i zaczęli to robić o wiele wcześniej. "Takie stwierdzenia są według mnie równie śmieszne, co żałosne" - dodaje.

Jednak Chester to zdeklarowany krytyk firmy prowadzący przeciw niej krucjatę. "Google to hipokryci" - mówi. "Próbują otoczyć swoją działalność cyfrową aureolą. A powinni jako jedni z pierwszych przyznać, że ta działalność to najpotężniejsze narzędzie marketingowe i że należy w związku z tym wprowadzić pewne zabezpieczenia. Google twierdzi, że jest po to, by dostarczać informacje, ale tak naprawdę ich celem jest gromadzenie danych i dostarczanie reklam, tylko po prostu nie potrafią się do tego przyznać" - dodaje.

Takie obawy nie dotyczą samej tylko Ameryki. Brytyjski konserwatysta John Whittingdale ścierał się z Google’em kilka razy jako przewodniczący parlamentarnej komisji ds. kultury: ostatnio o to, czy firma nie powinna dołożyć większych starań w blokowaniu nieprzyzwoitych treści. "Są niezwykle potężni, nie ma co do tego wątpliwośc" - mówi. "Istnieją obawy dotyczące ich dominacji na rynku reklam internetowych. Kiedy ktoś ma tak mocną pozycję, to trzeba się temu przynajmniej przyjrzeć. No i jest jeszcze kwestia profilowania reklam na podstawie zachowania poszczególnych użytkowników sieci, która wymaga wprowadzenia kodeksu etycznego".

Podczas wizyty Whittingdale’a w kalifornijskiej siedzibie Google’a podobnie jak innych przed nim uderzyła go osobliwa kultura panująca wewnątrz firmy. "To trochę jak połączenie <Żon ze Stepford> i <Ucieczki Logana> - mnóstwo szczęśliwych, zawsze uśmiechniętych ludzi w szortach i nikogo starszego niż 40 lat. Wszyscy ci młodzi, zdolni absolwenci wymyślający wspaniałe rzeczy podczas gry w softball na terenie firmy".

To właśnie wyluzowanemu klimatowi przypisuje się kluczową rolę w sukcesie Google’a. Darmowe świadczenia dla pracowników obejmują trzy posiłki dziennie, masaż i pralnię, a także możliwość korzystania z siłowni i basenu. Często widuje się swobodnie ubranych techników grających w bilard, siatkówkę lub hokej na rolkach, albo wylegujących się na kolorowych, miękkich fotelach.

Ale mimo prowadzenia przez firmę projektów proekologicznych i uruchomienia działalności dobroczynnej wizerunek Google’a zmienia się powoli z dzielnego Dawida w złowrogiego Goliata. Według słów byłego szefa Intela Andy’ego Grove’a Google jest coraz częściej postrzegany jako "firma na sterydach z interesem w każdej branży”. Z garażu na przedmieściach wyszła firma, która zjadła świat.

Prywatność, czyli bomba atomowa

Dom z czterema sypialniami na 232 Santa Margarita Avenue w Menlo Park w Kalifornii wygląda jak zwykły dom na zwykłej ulicy. Susan Wojcicki kupiła go w 1998 roku za około 600 tys. USD i wynajęła garaż dwóm studentom Stanforda za 1,7 tys. USD miesięcznie, aby łatwiej spłacało się hipotekę. Larry Page i Siergiej Brin, obydwaj rocznik 1973, poznali się trzy lata wcześniej, kiedy Brin oprowadzał nowych studentów po Uniwersytecie Stanforda, a Page był właśnie w jego grupie. Choć na początku wzajemnie się nie znosili, był to początek lukratywnej przyjaźni.

Page interesował się matematyką właśnie kiełkującego światowego internetu i zaczął studia nad jego budową. Intuicyjnie pojmował strony internetowe jako prace akademickie przedstawiające argumenty przez cytowanie innych prac (i zamieszczające odniesienia do nich w przypisach). Witryny również zawierają linki, których kliknięcie odsyła użytkownika do kolejnych stron. Page zdał sobie sprawę, że pożytecznym miernikiem ważności danej strony będzie liczba prowadzących do niej linków. Razem z urodzonym w Rosji Brinem rozpoczęli prace nad niebywale złożonym algorytmem klasyfikującym strony internetowe pod względem ważności. W oparciu o ten algorytm chcieli następnie stworzyć przeglądarkę. Pierwsza wersja Google - nazwana od słowa „googol” oznaczającego 1 z 100 zerami - została udostępniona na witrynie Uniwersytetu Stanforda w sierpniu 1996 roku.

Page i Brin zyskali miano Tomaszów Edisonów internetu. Podobnie jak wielu innych wielkich wynalazców znaleźli się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Wznieśli się na fali tzw. bańki internetowej i przetrwali jej późniejszy upadek. Choć ich zamiarem nigdy nie było stworzenie przedsiębiorstwa, teraz cieszą się owocami swojego sukcesu, latając po świecie boeingiem 767, uprawiając kitesurfing i realizując się w innych swoich pasjach, jak np. ekologii - obydwaj jeżdżą Toyotą Prius. Brin i Page nadal są równorzędnymi prezesami - Brin odpowiada za technologię, Page za wprowadzanie nowych produktów. Jednak swój gwałtowny wzrost w ostatnich latach firma zawdzięcza kierownictwu dyrektora generalnego Erica Schmidta, lat 53, który dołączył do załogi w 2001 roku jako mózg do spraw handlowych i zdołał pogodzić ideały założycieli z apetytem udziałowców na zyski. Mówi się o nim żartobliwie, że zapewnia w firmie nadzór rodzicielski.

Największym wyzwaniem stojącym obecnie przed Google’em - nazwanym przez anonimowego dyrektora firmy bombą atomową - jest prywatność. Google to najwydajniejsza maszyna do zbierania danych, jaką kiedykolwiek zbudowano. Za każdym razem, gdy korzystasz z Google do przeszukiwania sieci, wpisane przez ciebie zapytanie, data i godzina wyszukania, a także adres IP przypisany do twojego komputera są rejestrowane i przechowywane przez 18 miesięcy. Jeśli zalogujesz się do jednego z oferowanych przez Google’a serwisów profilowanych, takich jak Google Checkout, firma gromadzi dane podane podczas rejestracji. Głównym celem takiego działania jest zebranie jak największej liczby informacji o preferencjach użytkowników, by umożliwić podanie lepszych wyników wyszukiwania (czy wpisując "Paris Hilton”, miałeś na myśli gwiazdę czy hotel?) i zaoferować odpowiednie reklamy.

Według Petera Fleischera, doradcy Google’a ds. polityki prywatności, firma robi wszystko, żeby zachować przejrzystość co do tego, jakiego rodzaju dane gromadzi (służą temu m.in. filmy informacyjne zamieszczone w YouTube). "Oferujemy usługi w dwóch smakach" - mówi. Jeśli nie zarejestrujesz się i od razu przejdziesz do wyszukiwania, wówczas wpisywane informacje są w zasadzie anonimowe. Jeśli się zarejestrujesz, serwis zapamięta odwiedzane przez ciebie strony i umożliwi korzystanie z wyszukiwania spersonalizowanego. Ale nawet do korzystania z tych usług można używać pseudonimu. "Google nie potrzebuje i nie chce znać twojego prawdziwego nazwiska" - kontynuuje Fleischer. To prawda, Google nikogo nie zmusza do ujawnienia czegokolwiek. Ale użytkownicy są nakłaniani do wprowadzania coraz większej liczby informacji o sobie w zamian za korzystanie ze spersonalizowanych usług. Dzięki Google można oszczędzić czas i pieniądze, znaleźć odpowiednią dla swojego smaku restaurację lub aptekę sprzedającą leki na przechodzoną akurat chorobę, ale tylko jeśli Google wie o tobie wystarczająco dużo. Pomóż nam pomóc sobie - tak brzmi teraz pieśń syren. Podczas swojej ubiegłorocznej wizyty w Londynie Schmidt wywołał zdumienie słowami: "Nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć nawet na najbardziej podstawowe dotyczące was pytania, bo nie wiemy o was wystarczająco dużo. Naszym celem jest umożliwienie użytkownikom Google zadawania takich pytań, jak <Co mam robić jutro?> czy <Jaką pracę podjąć?>. To jest najważniejszy aspekt ekspansji Google’a."

Miesiąc później Privacy International, organizacja zajmująca się obroną praw człowieka, umieściła Google’a na końcu rankingu dotyczącego bezpieczeństwa przechowywania przez wiodące firmy internetowe danych osobowych użytkowników. Swoje obawy wyraziły też Liberty, organizacja zajmująca się swobodami obywatelskimi, oraz brytyjska organizacja konsumencka National Consumer Council.

Kiedy Google kicha...

To pierwsze wystrzały w batalii o to, jak dużą część świata może strawić Google’a. Wiele osób z branży technologicznej niechętnie podchodzi do wzywania organów rządowych do przycięcia skrzydełek firmie, bo jest to wbrew ich wierze w otwarty internet wolny od ingerencji państwa. Niemniej jednak Parlament Europejski rozpoczął już badanie Google’a i wiele osób uważa, że interwencja brytyjskiego urzędu regulacyjnego Ofcom jest tylko kwestią czasu. "To, jak politycy poradzą sobie z Google’em, będzie w ciągu najbliższych 10 lat ważną kwestią regulacyjną. Jeśli internet jest tak ważny, jak twierdzą politycy, to wydaje się dziwne, że tylko jedna firma ustala ceny i określa warunki prowadzenia działalności" - mówi Orlowski z serwisu "The Register”.

Według innych wolny rynek sam wypluje alternatywy, tak jak się to stało w przypadku wielkiego Microsoftu. Vasanthan Dasan, jeden z pionierów sieci, a teraz technik w firmie Sun Microsystems, dostrzega trzy zagrożenia dla dominacji Google’a. "Po pierwsze, sieci społecznościowe, takie jak Facebook czy MySpace, przetwarzają informacje o użytkownikach w znacznie bardziej sprofilowany i dopracowany sposób. Tutaj Google jest z tyłu. Po drugie, telefony komórkowe będą coraz użyteczniejszym narzędziem przekazywania informacji. Tu również Google nie ma wiodącej pozycji. W końcu sporo firm pracuje nad usługami związanymi z osobistym kodem genetycznym, czyli poznaniem własnych genów w celu sprofilowania się pod kątem chorób genetycznych. Przed Google’em stoi wiele wyzwań" - mówi Dasan.

Ale wydaje się także pewne, że oprócz wpływu na reklamę, media i działalność wydawniczą Google będzie chciał podbić terytoria, o których poza Page’em i Brinem nikt nawet nie marzy. Na przykład w świecie, w którym programy telewizyjne stają się zbędne, bo odpowiednie treści można przywołać na żądanie, przeglądarka potrafiąca znaleźć wybrany klip lub program będzie ważniejsza niż kiedykolwiek.

"Problemem Google’a jest teraz konieczność dalszego rozwoju" - mówi Andrew Keen. "Gdyby tylko chcieli, mogliby zniszczyć branżę wydawniczą i zabić gazety. Wszystko, co robią, ma potężny wpływ. To jak w tym amerykańskim powiedzeniu: kiedy Google kicha, reszta świata łapie katar".

Wyrosły z idealizmu Doliny Krzemowej, a obecnie będący przedmiotem zalotów kandydatów do Białego Domu, Google nie jest podobny do innych firm. Jest jak Shell czy BP świata informacji - kolonizuje oraz drąży przestrzeń mentalną. Jego luźno ubrani, młodzi pracownicy, zwykle najzdolniejsi i najlepsi, zawsze zadawali pytanie: "Dlaczego nie?”. Teraz firma zatrudnia jeszcze zdolniejszych, żeby wyjaśnili, dlaczego odpowiedź czasami musi brzmieć: "nie”. A może być już za późno. Cudeńko, jakie Page i Brin dali światu 10 lat temu, w rekordowym czasie zmieniło się w 400-kilogramowego goryla. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, żeby zapytać: co się stanie, jeżeli goryl będzie rósł i rósł?