Skullcandy nie szalało, projektując Sesh. Na przyciskach sterujących możemy dostrzec logo firmy. Można je było jednak pokolorować, by bardziej rzucało się w oczy, gdy idziemy z Sesh w uszach po ulicy. Do słuchawek dołączono dość duże etui, niestety ładowane kablem USB-mini. Pudełeczko jest za to zamykane na magnes, do tego słuchawki też układają się odpowiednio na swoich miejscach dzięki magnesom. Nie ma więc problemu, że nie chcą się odpowiednio włożyć. Zarówno słuchawki, jak i etui wykonano z dobrej jakości plastiku. Do kompletu dostajemy też 3 różne rodzaje gumowych wkładek, dzięki czemu uda się je dobrze dopasować do uszu.
Połączenie jest proste - wciskamy przez kilka sekund przyciski na obu słuchawkach i nasz telefon od razu powinien je rozpoznać. iPhone 12 Pro nie miał żadnych problemów ze sparowaniem przez BT. Równie dobrze "dogadały się" z Apple Watch.
Kontrola muzyki, połączeń czy poziomu głosu na słuchawkach może początkowo powodować trudności. To, co zrobimy z piosenką zależy od czasu przytrzymania gumowych przycisków. Przez pierwsze godziny zamiast więc pogłośnić czy ściszyć muzykę, zdarzało się mi przełączyć utwór. Po krótkiej chwili daje się to jednak opanować. Inżynierowie Skullcandy użyli też całej powierzchni zewnętrznej słuchawek jako przycisku, nie ma więc problemu z trafieniem palcem. Sesh dostały też jedno ciekawe rozwiazanie - po wyjęciu prawej słuchawki z ucha i włożeniu jej do futerału (nie wystarczy położyć jej na biurku czy włożyć do kieszeni), cała muzyka czy rozmowa telefoniczna zostaje przekierowana na lewą słuchawkę. To pomaga np w czasie zakupów czy gdy czekamy na ważny komunikat z megafonu na stacji czy na lotnisku.
Słuchawki bardzo dobrze leżą w uszach. Są wygodne i nie ważą ani zbyt dużo ani zbyt mało. Nie wystają też za bardzo z naszej głowy. Uszy nie męczą się też nawet po kilku godzinach słuchania. Trzeba się tylko przyzwyczaić, że one dość ściśle wchodzą w kanały uszu, nie mają bowiem ANC (w tym segmencie cenowym byłoby trudno o ten system) i wygłuszanie hałasu zewnętrznego zależy od ścisłej izolacji i zatkania uszu. To się tu sprawdza.
Jakość dźwięku? Jak na segment budżetowy, jestem bardzo przyjemnie zaskoczony. Skullcandy uznało, że na jakości odtwarzania to oszczędzać się nie powinno. I chwała im za to - Sesh grają naprawdę dobrze - choć najlepiej sprawdzą się w muzyce z dużą ilością basów. Słuchałem zarówno R&B, country, muzyki klasycznej czy popu i nie miałem zbyt wielu zastrzeżeń do jakości odtwarzania. Po tygodniu użytkowania nie napotkałem żadnych problemów z łącznością BlueTooth - nie zrywały połączenia, działały w odległości kilku metrów od telefonu czy zegarka.
Mikrofon? Działa całkiem sensownie. Nawet na ulicy mój głos dało się usłyszeć bez problemów.
Niestety Sesh mają jedną bardzo poważną wadę - to czas życia na jednym ładowaniu. Działają jedynie przez 3 godziny. Możemy je jeszcze dwa razy ładować z akumulatora w etui, jednak każde napełnienie ich prądem trwa godzinę. Łącznie dostajemy więc 9 godzin muzyki. To stanowczo za mało. Konkurencyjne modele zapewniają około 15 godzin odsłuchu muzyki.
Podsumowując - z jednej strony dostajemy słuchawki z dobrym mikrofonem, ładne, świetnie leżące w uszach i z dobrą jakością odtwarzania, które nie kosztują fortuny, jak na model całkowicie bez kabli (kosztują około 240 złotych). Z drugiej strony dużym minusem słuchawek Skullcandy jest bardzo mała bateria. Przeznaczone są więc raczej dla ludzi, którzy zbyt długo nie podróżują i wystarczy im 9 godzin muzyki (z godzinnymi przerwami na ładowanie zestawu).