Do czasu jednak. Wszystko dzięki chińskim portalom wysyłkowym. Tam jakiś czas temu zauważyłem rosyjskie cudo w cenie 135-150 dol. (w zależności od sklepu). To daje nam kwotę między 530-600 zł. Jeśli do tego doliczymy 23 proc. VAT, jaki przyjdzie nam zapłacić (przyjmijmy szacunkowo ok. 150 zł), to w sumie telefon będzie nas kosztować w najgorszym wypadku 750 zł. Smartfon nie jest najnowszy, premierę miał pod koniec 2014 r., ale udało mi się go jeszcze znaleźć w polskim sklepie z elektroniką. Kosztuje 2349 zł. W Euro RTV AGD już go nie ma. Ale gdy był, to trzeba było zapłacić 2549 zł.
Różnica wręcz szokująca, grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać, tyle że kolejny telefon wcale nie jest mi potrzebny. W chińskie wynalazki zaopatrzyłem już całą rodzinę (prócz żony, korzystającej z microsoftowej Lumii), wszyscy są zadowoleni i nikt nie odczuwa potrzeby zmiany. W sukurs przyszedł mi kolega z pracy. Sympatyczny Dariusz, od lat użytkownik BlackBerry, postanowił w końcu porzucić Kanadyjczyków i przejść na jasną stronę mocy, czyli przesiąść się na Androida. A mnie zadał pytanie: co kupić? W mojej głowie od razu pojawił się niecny plan, ale na wszelki wypadek zapytałem go, jakie ma oczekiwania względem nowego telefonu. I umówmy się, nie były one wyśrubowane - ma dzwonić, ma od czasu do czasu pozwolić na skorzystanie z internetu, ma mieć możliwość odbierania maili i robić ładne zdjęcia. Cena - do 1000 zł, marka nie była najważniejsza.
Po uzyskaniu tych informacji wiedziałem już, co robić. Powoli zacząłem zastawiać na Darka sidła. Zacząłem od niewinnej uwagi, że z Chin można ściągnąć do Polski telefon, który tu sprzedawany był ponad trzy razy drożej, a jest to smartfon nietuzinkowy, w zasadzie jedyny tego typu na świecie. W kolejnych dniach sprawdzaliśmy na YouTube możliwości ekranu E Ink, a trzeba przyznać, że są one imponujące. Gdy więc z ust Dariusza padło wiele mówiące stwierdzenie „kurcze fajny”, nie pozostało mi nic innego, jak zacząć szukać konkretnego egzemplarza. Nie było to trudne, bo na pomysł sprowadzenia tego telefonu wpadłem nie tylko ja, ale cała rzesza operatywnych Polaków. Kiedy Darek dowiedział się, że nową Yotkę można kupić od ręki za 750 zł, wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Ostatecznie stanęło na 700 zł, a ja miałem to, co chciałem. Nie wydałem ani grosza, a Yotaphone 2 wylądował w moich rękach. Dariusz musiał poczekać.
Wygląd, ekran E Ink
W internecie sporo czytałem o doskonałej jakości wykonania Yotaphone 2, ale i tak byłem zaskoczony tym, co znalazłem w pudełku. Smartfon jest dopracowany w najmniejszym nawet szczególe. Klawisze znajdziemy tylko na prawym boku (jeśli patrzymy się na ekran główny) - na górze przycisk głośności, niżej włączania ekranu. Pod tym pierwszym ukryty jest slot na kartę SIM. Na dolnej krawędzi umieszczono głośnik (jeden) i wejście USB, na górze jack do słuchawek. Karta pamięci? Niestety nie ma, telefon ma za to 32 GB pamięci wbudowanej (ok. 24 dostępnych dla użytkownika).
Ekran główny to 5-calowy, świetny Amoled (441 ppi) nad i pod którym mamy sporo niewykorzystanej przestrzeni. To, plus zaokrąglone krawędzie, przywodzą na myśl stare Nexusy. W tym miejscu zazwyczaj kończę opis wyglądu telefonu, ale w przypadku Yotaphone 2 zabawa dopiero się zaczyna. Bo gdy go odwrócimy, naszym oczom ukaże się ekran E Ink. Jest mniejszy - ma 4 cale, a jego wygląd możemy sobie ustalać, korzystając z aplikacji YotaHub. Standardowo mamy cztery panele - z widetami zegara, pogody, skrótów, stanem baterii czy ostatnich wybieranych numerów. Możemy je dowolnie modyfikować i dostosowywać (mój ulubiony to widget odtwarzacza muzyki, wyglądający jak kaseta magnetofonowa), możemy także tworzyć kolejne panele lub rezygnować z tych, które już są. Jeden z paneli to czytnik e-booków. Yotaphone nie ma diody powiadomień, ale wszystkie ważne informacje - o mailach, nieodebranych połączeniach, nieprzeczytanych SMS-ach czy wydarzeniach z kalendarza pojawiają się na ekranie E Ink. Szybki rzut oka na telefon, który podaje nam najważniejsze informacje, cały czas jest włączony, a nie zużywa przy tym baterii, to rewelacyjne i uzależniające rozwiązanie. Za wygląd i niespotykaną wręcz funkcjonalność należy się Yotaphone 2 najwyższa ocena.
Podzespoły, działanie
Jak już napisałem, Yotaphone 2 nie jest telefonem nowym. Wszedł na rynek mniej więcej dwa lata temu, a to w smartfonowym świecie, w którym czas płynie zdecydowanie szybciej, bardzo dawno. Dlatego pewnie większość z was myśli: po co zawracać sobie głowę takim starociem? Otóż nic bardziej mylnego. Bo Rosjanie użyli jednego z najlepszych i najwydajniejszych w tamtym czasie procesorów: Snapdragon 800. Znajdziemy go też np. w: LG G Flex, LG G2, Nexusie 5, Sony Xperii Z Ultra, czy Samsungu Galaxy Note 3 LTE.
System to w zasadzie czysty Android 5.0, i choć aktualizacji do 6.0 bym się nie spodziewał, o 7.0 nie wspominając (nie pozwala na to procesor), to jednak nie jest to żadnym problemem. Telefon działa bardzo dobrze, (55711 pkt w AnTuTu Benchmark) płynnie i stabilnie. Producent ku mojemu zaskoczeniu wciąż wspiera urządzenie, ostatnia aktualizacja OTA wyszła we wrześniu, wprowadzając nowe widety czy tradycyjnie "poprawiając ogólną wydajność i pracę telefonu".
Znajdziemy w nim sporo aplikacji od producenta zgrupowanych w folderze YotaApps. To m.in. gry (warcaby, szachy, sudoku, Yota Reader, YotaFit, YotaNotes, YotaTravel). Osobno mamy YotaHub do zarządzania drugim panelem, są też ciekawostki: rosyjskie aplikacje - Aeroflot - za pomocą której można kupić bilet lotniczy tej linii, czy portmonetka (pisana cyrylicą) - do płacenia zbliżeniowego NFC.
Pamięć RAM to 2 GB, aparat główny ma 8 mpx, tylny słabiutkie 2 mpx. Ale w zasadzie to nieistotne, bo dzięki dwóm ekranom możemy przecież korzystać z aparatu głównego, a producent stworzył nawet specjalnie do tego przeznaczoną aplikację YotaSelfie. Zdjęcia są bardzo dobrej jakości. Telefon szybko i niemal bezbłędnie łapie ostrość, dobrze odwzorowuje kolory, nie najgorzej radzi sobie nawet w słabym świetle. To o tyle zaskakujące, że czytając stare recenzje tego telefonu, fotografie był zawsze jego najsłabszym punktem. Być może jednak aparat wraz z Androidem 5.0 (podstawową wersją systemu był Android 4.4) dostał drugie, lepsze życie. Żeby nie było jednak tak różowo, jakość nagrań video nie jest już tak dobra.
Telefon oczywiście obsługuje LTE (ale uwaga, nie ma pasma 800MHz), bateria ma pojemność 2500 mAh i wystarcza mniej więcej na dwa dni pracy. Oczywiście korzystając z ekranu E Ink możemy ten czas znacznie wydłużyć. Yotaphone 2 możemy wybudzić dwukrotnym uderzeniem w ekran, niestety w drugą stronę to nie działa. Producent wymyślił swój sposób i ekran możemy wygasić, przykładając do niego trzy palce, ale nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie - nie ma możliwości, by zrobić to, trzymając smartfon w jednej ręce. GPS, współpracujący ze Snapdragonem, jak nietrudno się domyślić działa idealnie i stabilnie, a jakość połączeń głosowych stoi na normalnym, przyzwoitym poziomie. Na pokładzie znajdziemy też radio. Na dwa zdania uwagi zasługuje… ładowarka z podświetlanym na biało napisem Yotaphone, który gaśnie, gdy telefon się naładuje.
Podsumowanie
Jak działa E Ink i co sądzę o tym telefonie można zobaczyć tu:
Czy zapłaciłbym za Yotaphone 2 ponad dwa tys zł? Nie. Czy zapłaciłbym za Yotaphone 2 ponad tysiąc zł? Też nie. Ale nie dlatego, że jest zły, po prostu uważam wydawanie takich pieniędzy na telefon za grubą przesadę. Czy zapłaciłbym za Yotaphone 700 zł? Oczywiście, że tak, i to bez wahania. Za takie pieniądze nie znajdziemy absolutnie żadnego urządzenia jednocześnie tak wyglądającego, tak działającego i tak przemyślanego. A pomysł z dwoma ekranami jest doskonały, bo z E Inka korzystamy nie tylko na wakacjach, grzejąc się na słońcu nad basenem i czytając książki, ale też na co dzień - zamiast zegarka, stacji pogodowej i co nam jeszcze przyjdzie do głowy.
Napisałbym coś jeszcze, ale muszę już kończyć. Dariusz stoi za moimi plecami i zniecierpliwiony tupie nogą. Choć nie sprowadzał swojej Yotki z Chin, to jednak musiał na nią trochę poczekać. Na szczęście jestem pewny, że będzie z niej zadowolony.