"Bayonetta"
Platinum Games, dystr. CD Projekt
X360, 18+, fonia ang., napisy ang.
Satysfakcja: 7
Grafika: 9
Dźwięk: 8



Ociekająca erotyzmem bohaterka gier wideo to nic nowego. Gotyckie nogi, barokowy biust, renesansowa swoboda obyczajowa i dekolt po pępek - takich postaci wykreowano na ekranach legiony. Były to jednak głównie odrealnione fantomy; raczej szkicowane grubą kreską idee ponętnych heroin niż rzeczywiście kuszące wizerunki kobiet. Gdy Larę Croft obwołano symbolem seksu, jej zbudowane z wielokątów krągłości burzyły krew nie bardziej niż obrazy kubistów.






Reklama



Wirtualny klub go-go

Postęp technologii sprawił, że ostatnimi laty cyfrowe femboty coraz bardziej zaczęły przypominać kobiety. Żadnej jednak dotąd nie wyrzeźbiono z taką troską o detale jak Bayonetty. W żadnej tak konsekwentnie i umiejętnie nie eksponowano seksualności, aż do perwersyjnie nierealnych natężeń. Rozgrywka jest tu pretekstem do pokazów niemożliwych figur baletowych walczącej na ziemi lub w powietrzu Bayonetty, temperaturą przebijających tańce przy rurze w klubie go-go.

Ta gra ma kilka plusów. Jest udanym slasherem, który sprawi frajdę miłośnikom gatunku – kombinacji ciosów bronią białą, ze wsparciem pistoletów i unikalnych ataków specjalnych jest niemało. Ma ładne scenografie. Głównym atutem „Bayonetty” jest jednak tytułowa – co do tego nie ma już wątpliwości – nowa wirtualna ikona seksu. Chylę czoło przed profesjonalizmem projektantów, którzy umiejętnie, choć dość cynicznie, zagrali na samczych słabościach, łapiąc na ten stary, ale wciąż skuteczny trick nawet recenzentów. Ta sprawna rzemieślniczo, atrakcyjna wizualnie, ale schematyczna gra z fatalną fabułą, nie wolna od rozwiązań trącących naftaliną (zniszcz ławkę lub donicę, może wypadną anielskie aureole – waluta w sklepie z bronią) zdobyła maksimum punktów w ocenie wpływowego japońskiego tygodnika „Famitsu” jako jeden z dwunastu tytułów w 23-letniej historii. Nawet powściągliwy w zachwytach magazyn „Edge” dał grze pełną dziesiątkę. Panowie, może trochę bromu?

Reklama



Domina na obcasach

Bayonetta jest Galateą, którą wyrzeźbiono z fetyszy. Zacznijmy od wysokich obcasów, do których projektanci - trzymajcie się, chłopcy, tylko bez omdleń! - przymocowali mordercze pistolety (dwa kolejne trzyma w dłoniach), co samo w sobie jest tematem na magisterkę z seksuologii w temacie altokalcifilii. Dobrze współgra to z wizerunkiem dominy. Jest wiedźmą, szlachtowani przeciwnicy są rodzaju męskiego, a jeśli któryś chce z nią pogadać, zawodząc o proroctwach i przeznaczeniu, zniecierpliwiona najpierw obcesowo ruga delikwenta, a potem strzela z kopytka. Z jednej lub paru luf.

Reklama

Fetyszem jest lizak. Fetyszem jest czerwona wstążka we włosach, tak jak lizak niebezpiecznie kierująca skojarzenia ku popularnemu w japońskiej kulturze erotycznemu marzeniu o kobiecie-dziewczynce. Fetyszem jest obcisły kostium, stworzony nie z lateksu czy skóry, ale z włosów Bayonetty. Włosy te są tu fetyszem największym. Jej najgroźniejszą bronią, najbardziej niepojętą magią (w tej symbolice da się wytropić echa starych mizoginistycznych lęków). Potrafią uformować się w gigantyczne, potężne monstrum, zdolne pokonać każdego przeciwnika. W tych aktach finalnego triumfu, kończących walki z bossami, Bayonetta jawi się naga - choć zawsze jakiś kosmyk zasłania to, co chłopcy chcieliby ujrzeć najbardziej. Klasyczne tango Erosa z Tanatosem; na tym zresztą polega, w mniejszym lub większym stopniu, cała ta gra.



Królowe orgazmów

Bayonetta nawiązuje też do zachodniej tradycji erotycznej. To w jakimś sensie nowe wcielenie komiksowej Barbarelli, zagranej w filmie Vadima przez Jane Fondę. Odniesienia widać w stroju cytującym kostiumy Jane Fondy inspirowane przez Paco Rabbane'a, w nadludzkich zdolnościach obu heroin powiązanych z ich seksualnością (demoniczny naukowiec Durand Durand próbuje zabić Barbarellę seryjnymi orgazmami w Maszynie Rozkoszy, ale urządzenie okazuje się mniej odporne od ofiary; Bayonetta najpotężniejsza jest naga, za broń mając atrybut kobiecości - długie włosy), w kluczowej dla losów świata roli obu dam.

Z naszego kręgu kultury zaczerpnięto też główny motyw gry: manichejską walkę między wiedźmami jako potęgą ciemności i aniołami jako siłami światła. Gra odwraca jednak zwyczajowy porządek, obdarzając wiedźmy anielską urodą, a anioły przedstawiając jako szponiaste potwory, w walce o własne cele nie dbające o ludzi. Z ikonografii chrześcijańskiej pożyczono jedynie trzeciorzędne, dość późne fantazje artystów, jak świetliste aureole nad głowami, białe skrzydła, pyzate oblicza aniołków, solidnie przekładając je motywami z innych mitologii i autorskimi mrocznymi fantazjami. Dzięki temu odstrzeliwując makabryczne dziobate łby sług światła nie mamy wrażenia profanacji sacrum. Wszystko jest tylko odrealnioną żonglerką konwencjami, zdają się przypominać na każdym kroku twórcy gry, biorąc symbole w potężny cudzysłów pastiszu.



Wiedźma z Księżyca

„Bayonetta” mogła być błyskotliwą groteską z przymrużeniem oka, gdyby dotrzymała obietnic złożonych w przeuroczym prologu. Cmentarz. Ubrana na biało zakonnica(?) modli się nad trumną. Po nieboszczyka przybywają anieli. Fałszywa zakonnica zrzuca przebranie – pęknięciom materiału na krągłościach towarzyszą zmysłowe jęki – i już jako spowita w czerń Bayonetta rozpoczyna rzeź sług światła, ino pierze ze skrzydeł anielskich leci. W tle rozbrzmiewa nagle, łamiąc dotychczasowy nastrój - i jest to kontrast szokujący, a przy tym wysmakowany - liczący pół wieku przebój „Fly Me to The Moon” Howarda, w wyjątkowo słodkim, koktajlowym wykonaniu. Doznajemy eksplozji skojarzeń.

Przypominają się kanoniczne wersje tego aksamitnego evergreenu, w tym interpretacje Franka Sinatry i Astrud Gilberto. Wiedząc z wprowadzenia, że symbolem klanu wiedźm jest Księżyc, a poróżnionych z nimi anielich Słońce, szukamy kluczy w słowach piosenki. Co niektórzy zauważą, że utwór ten kończył odcinki mangowego serialu telewizyjnego „Neon Genesis Evangelion”, którego bohaterowie walczyli z monstrami zwanymi Aniołami, i że figura wiedźma – Księżyc nie jest w japońskiej popkulturze czymś nowym. To wszystko przetacza się przez głowę w sekundy. Można poczuć się oszołomionym, natłok tropów robi wrażenie. Niestety, potem już trudno o podobne kulminacje.

Efektownie budowany na kontrastach dowcip okazuje się rzadkością. Podobnie jak „Fly Me to The Moon” bawi tylko pomysł z nazwaniem zestawu czterech pistoletów tytułem kojącej staroangielskiej ballady „Scarborough Fair”, rozsławionej przez Simona i Garfunkela. Poszczególne spluwy to, za refrenem, Pietruszka, Szałwia, Rozmaryn i Tymianek. Stylowe. Szkoda, że sama gra to głównie repetycyjna rzeź. Szkoda, że w scenariuszu coś się zaczyna dziać dopiero po pierwszej tercji, gdy nabiera wagi motyw małej dziewczynki nazywającej zaskoczoną tym Bayonettę mamą. Szkoda, że tak charyzmatycznej heroiny nie wbudowano w mniej sztampową opowieść. Po „Heavenly Sword” wiemy już, że slasher może być czymś więcej.