Dziki Zachód już mniej dziki. Rok 1911. Ford od trzech lat produkuje model T, w amerykańskich miastach automobile przestają budzić sensację. Na stacjach kolejowych telefon wypiera telegraf, rancza coraz częściej oświetlają elektryczne latarnie. W Arizonie, na pograniczu z Meksykiem kowboje z winchesterami w olstrach i coltami przy pasie nadal pędzą stada bydła z corrali na bezkresne pastwiska prerii, ale ich czas przemija. Tak jak przemija czas napadających na banki i dyliżanse band. Wyplenią ich jeszcze bardziej odeń bezwzględni i cyniczni politycy. Nie chodzi, rzecz jasna, o walkę dobra ze złem, lecz o chłodną kalkulację. Wojna z bezprawiem, tak jak jeszcze niedawno z "indiańską dziczą", to skuteczna trampolina wyborcza.
Takimi regułami rządzi się świat "Red Dead Redemption". Bohater gry John Marston był kiedyś członkiem bandy. Lata temu zerwał z przeszłością, próbując wieść uczciwy żywot farmera, ale przeszłość nie zerwała z nim. Agenci rządowi składają mu propozycję nie do odrzucenia. Marston znów będzie zmuszony zabijać ludzi. Wyrusza szlakiem dawnych kumpli.
Łatwo można było w tych fabularnych ramach sportretować charyzmatycznego, ale w gruncie rzeczy odrażającego w swym braku skrupułów egoistę – tak jak to nieraz miało miejsce w grach Rockstara z serii "Grand Theft Auto". Ameryka ma swoje mroczne legendy z epoki rewolwerowców i wiele im zapomina, a nawet stawia pomniki, patrz filmy o takich kanaliach, jak Jesse James czy Billy the Kid.
John Marston co prawda nie jest nieskalanym rycerzem na białym koniu – i dobrze, byłby niewiarygodny – ale autorzy zrobili wiele, abyśmy wybaczyli mu błędy przeszłości oraz krew, którą przelewa obecnie. Klasyczna figura tragiczna. Zmierza do piekła, bo nie ma wyboru. Ów twardziel o twarzy naznaczonej szramami to w głębi serca prostolinijny poczciwiec i trochę romantyk. Do kobiet, bez względu na profesję, zwraca się z szacunkiem per „ma’am” i jak dżentelmen nie ulega pokusom, a tych nie brak. Często ratuje panie z opresji – czy to dlatego że wymusza taką postawę fabuła, czy też dlatego że ma okazję. Przyjście z pomocą prostytutce, którą klient chce zadźgać nożem, podwiezienie pasażerki zepsutego dyliżansu, wybawienie przed stadem kojotów, jak i wszelkie inne dobre uczynki premiowane są punktami honoru. Od nich zależy status Marstona, a od statusu – dostępność w sklepach atrakcyjnych towarów. Podobną rolę pełnią punkty sławy, nie zawsze związane z działaniem jako anioł stróż. Lepsza broń, szybsze konie, dokładne mapy okolic, mikstury lecznicze i inne atrakcje można zdobyć w trakcie przygód lub po prostu kupić, gdy dzięki czynom Marstona sklepikarze uznają go za godnego klienta.
Sylwetka protagonisty, mimo pozornej szorstkości szarmanckiego, zdolnego do współczucia i starającego się żyć według uznanych za najważniejsze zasad, to główny łącznik „Red Dead Redemption” z klasyką filmowych westernów ery JohnaWayne’a. W bezlitosnej krytyce tamtego świata i jego bohaterów gra studia Rockstar przypomina raczej późniejsze antywesterny. Obłuda, głupota, wyrachowanie i bezwzględność krzewicieli tak zwanej cywilizacji na odebranej Indianom ziemi są na celowniku od pierwszych minut. Autorzy często przemawiają głosem trzeźwo patrzącego na świat Marstona, z sarkazmem komentującego śliskie komunały łajdaków usprawiedliwiających wyższą racją czyniony gwałt. Arystokratyczny przywódca chłopskiej rewolucji w Meksyku i krwawo tłumiący ten bunt generał nieprzypadkowo mają wiele cech wspólnych. Przede wszystkim obu, wbrew deklaracjom, nie obchodzi los ludu, a jedynie władza.
"Red Dead Redemption" pokazuje zmierzch Dzikiego Zachodu z iście hollywoodzkim rozmachem i poziomem rzemiosła. Znakomicie skonstruowano i odegrano postacie. Profesjonalnie napisano dialogi. Są i sceny, w których nie pada ani słowo, ale na długo zostają w pamięci. Kobieta patrząca za odjeżdżającym mężczyzną, który, o czym wie, nigdy nie będzie jej. Pierwsze samotne minuty Marstona w Meksyku, gdy po krwawej przeprawie przez Rio Bravo rusza konno przed siebie. Rozbrzmiewająca wtedy folkowa ballada José Gonzáleza "Far Away" idealnie komponuje się z nastrojem chwili.
Niby nie dzieje się nic, ale już wiem, że ta scena zapadła we mnie na lata. González przyprawia tu o ciarki niemal jak Dylan w "Pat Garrett & Billy the Kid". Mnóstwo tu nawiązań do historii i klasyki kultury. Od westernów, jak choćby "Butch Cassidy & Sundance Kid", przez Tolkiena po Guevarę. "Red Dead Redemption" jest też poza wszystkim – a może przede wszystkim – emocjonującą grą akcji. Strzelanie z siodła galopującego wierzchowca do atakującej pociąg szajki proste nie jest, ale tętno skacze wysoko. Do pełnej satysfakcji zabrakło lepszej konstrukcji fabuły w początkowej fazie gry, gdy motywacje Marstona są niejasne i opowieści brak przez to napięcia.