Chasm: The Rift to jeden z najbardziej "oldskulowych" FPSów, jaki można sobie wyobrazić. Konstrukcja poziomów przypomina Wolfensteina niż nawet Quake czy Blood. Wszystkie poziomy, jak w starym, dobrym Wolfensteinie zbudowano z sześcianików, nie ma nawet mowy o poziomach zbudowanych z pięter - wszystko rozgrywa się na jednej płaszczyźnie… Do tego biegamy, szukając przełączników, kolorowych kluczy i ukrytych miejsc. Słowem, absolutna klasyka gatunku.
Fabuła jest prosta - nasz bohater musi zbadać co dzieje się w różnych dziwnych instalacjach. Okazuje się jednak, że za wszystkim nie stoją terroryści, a obcy. A wiadomo, że jak inwazja kosmitów, to trzeba wziąć strzelbę w garść i odstrzelić każdego wroga, który czyha na naszą planetę. Spokojnie można więc zignorować wszystkie wprowadzenia do misji, bo nie jest to materiał na nagrody za najlepszy scenariusz.
Gra idealna na Switcha
Na Nintendo Switch to gra idealna. Na 7-calowym ekranie Switch OLED nie widać tak strasznej pikselozy, jak na "dorosłych" konsolach. Gra chodzi też bardzo płynnie, a sterowanie nie stwarza problemów. Da się dobrze celować joy-conami. Tak dobrze, że spokojnie możemy - w późniejszych etapach gry - odstrzeliwać kosmitom ich wredne łapy, dzierżące broń, wymierzoną w naszą planetę. Ba, jest to nawet wskazane, bo niektóre stwory chronione są tarczami, które okrywają wszystko, zamiast głowy. Skoro bowiem kosmitom nie przyszło do głowy, że można ją zakryć, to już ich problem.
Jak się w to gra? Ożywczo. Tak, nie jest to najlepsza graficznie gra. Tak, mechanika jest niezmieniona od lat 90. W związku z tym nie ma regeneracji zdrowia, biegamy po mapach, szukając kluczy do otwarcia kolejnych drzwi, sztuczna inteligencja praktycznie nie istnieje… Ale ten powrót do przeszłości się sprawdza. Ja się doskonale przy tym bawiłem, przypominając sobie stare czasy młodości, gdy takie gry podbijały nasze komputery. Chasm: The Rift, mimo swojej prostoty graficznej i różnych mechanik, które odeszły z nowoczesnych FPSów naprawdę wciąga.