Producenci telefonów, nawet tych z niższej półki cenowej, próbują przyciągnąć klientów tzw. efektem wow. Jakąś jedną, jedyną i niepowtarzalną cechą, zarezerwowaną tylko dla ich produktu. Przy okazji jednak często zapominają sprawdzić, czy ich telefon porządnie działa. I mamy potem całą rzeszę aparatów, które np. można wybudzić dwukrotnym stuknięciem w ekran, ale nie można z nich zadzwonić, bo tracą zasięg w najmniej spodziewanym momencie albo bateria wyładowuje się po godzinie. Motorola poszła inną drogą. Stworzyła smartfon który... robi to, co ma robić. Tak niewiele i tak wiele jednocześnie.
W dodatku producent uważnie wsłuchuje się w opinie użytkowników i z wersji na wersję poprawia to, na co najbardziej narzekają klienci. Stara się przy tym, by cena nie wystrzeliła w okolice zarezerwowane dla topowych modeli. Pierwsza seria Moto G była chwalona przede wszystkim za niezawodność, ale ganiona za bardzo słaby aparat fotograficzny i brak slotu na kartę SD przy małej ilości pamięci wewnętrznej. W Moto G2, którą przez dwa tygodnie miałem przyjemność używać, producent włożył więc 8 Mpx aparat, który robi całkiem przyzwoite zdjęcia, a 8 GB pamięci wbudowanej można rozszerzyć kartą pamięci. To wszystko wciąż w dobrej cenie – nowy telefon można dostać za mniej niż 700 zł.
By telefon pracował płynnie, Motorola zdecydowała się zostawić w nim niemal czystego androida, bez żadnych nakładek obciążających procesor (Snapdragon 400). Jeśli więc chcecie np. posłuchać muzyki, musicie skorzystać z googlowskiej aplikacji muzyka play. Próbą osiągnięcia efektu wow jest zainstalowana aplikacja Assist, w której możemy skonfigurować zachowanie telefonu w domu, pracy czy samochodzie. I jakiś efekt wow producent uzyskał. Gdy siedząc w weekend przy obiedzie przyszedł do mnie SMS, telefon oznajmił to miłym, damskim głosem, a cała rodzina aż poderwała się z miejsca. Ale informacja o SMS-ie to nic, clou programu miało być tego SMS-a odczytanie. Tu niestety nie było już tak różowo. Telefon kazał mi wypowiedzieć słowo słuchaj. Niestety za każdy razem oznajmiał, że coś poszło nie tak. SMS-a musiałem więc przeczytać w tradycyjny sposób, a chwilowy efekt wow zamienił się w jęk dezaprobaty.
I z przykrością muszę stwierdzić, że to moja jedyna z tym telefonem przygoda. Większość rzeczy działała w nim jak należy. Jakość rozmów była dobra, jakość odtwarzanej przez słuchawki muzyki też, a bateria dociągała do dwóch dni, ani razu nie wywołując u mnie drżenia serca, czy telefon przypadkiem mi się nie rozładuje w najmniej oczekiwanym momencie. Zupełnie przyzwoite, choć nieco wyprane z kolorów, były też zdjęcia, zastrzeżeń nie miałem także do pracy GPS-u. Telefon wyposażony w moduł LTE całkiem przyzwoicie radził sobie także z internetem, który można przeglądać na 5 calowym ekranie IPS. Słabością jest 1 GB pamięci RAM. Słuchanie muzyki i np. jednoczesne przeglądanie internetu sprawia mu kłopoty, kilka razy, używając przeglądarki Chrome, telefon automatycznie wyłączał mi aplikację muzyka. Lepiej było, gdy zainstalowałem Firefoxa, ale za to ta przeglądarka działała sporo wolniej. Generalnie nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Ten telefon przypomina mi Skodę Fabię – królową przedstawicieli handlowych, która ma się bezpiecznie przemieścić z punktu A do punktu B, nie zepsuć po drodze i spalić jak najmniej paliwa. I to w zasadzie wszystko.
Przez dwa tygodnie telefon nie wywołał u mnie ani większej irytacji, ani też większego zachwytu. W zasadzie nie wiążą się z nim jakiekolwiek emocje. Tak samo jak nie mogę napisać, że niemiło mi się go używało, tak nie napiszę, że używało się go miło. Po prostu go używałem.
Do kolejnej wersji tego telefonu producent wprowadził kolejne poprawki. Zastosował lepszą kamerę (13 Mpx zamiast ośmiu) i dodał wodoodporność, zostawiając procesor ze średniej półki i kompaktowe wymiary. Moto G3 można kupić na niecałe 900 zł. Ale jeśli ktoś nie pasjonuje się smartfonami i chce z nich po prostu korzystać, może spokojnie zainwestować w Moto G2 za 200 złotych mniej. I też będzie zadowolony.