Spokojnie, niech was nie zwiedzie ten nieco złośliwy wstęp. Jimu Robot to świetna, wieloetapowa zabawa dla całej rodziny. OK, może raz czy dwa będziecie chcieli się poddać, ale nie odpuszczajcie. Satysfakcja ze wspólnego poprawnego złożenia robota jest przeogromna – przy okazji zaś możecie odkryć u swoich pociech wiele ukrytych talentów.
Talent pierwszy – przedsiębiorczość i zarządzanie zasobami ludzkimi
Opakowanie z klockami leżało w mieszkaniu pod krzesłem przez prawie dwa tygodnie. Nawał pracy nie pozwalał mi się zabrać za testy (to wersja oficjalna), wiedziałem też, że nie będzie to zadanie proste (to wersja bliższa prawdy). Z pomocą przyszedł mi mój 11 letni syn, który przez kilka dni z wielkim zaciekawieniem przyglądał się pudełku, by pewnego dnia wypalić – to ja ci tata pomogę. I gdy zacierałem już ręce z radości, dodał – ale jak wykorzystasz to w recenzji, to odpalisz mi połowę stawki. OK – powiedziałem, bo w sumie co miałem zrobić. Mówiąc szczerze spodobało mi się jego merkantylne podejście do sprawy, niech chłopak uczy się przedsiębiorczości od najmłodszych lat, może kiedyś mu się to przyda i będzie miał lepszy dryg do zarabiania niż jego ojciec. Czyli ja. Rzeczywistość jednak trochę mnie przerosła. Bo oto następnego dnia w okolicach 14.00 (leżałem w domu złożony grypą połączoną z anginą) usłyszałem szczęk klucza w drzwiach a następnie głos syna i... jego kolegi. – Natek będzie mi pomagał w składaniu robota – oświadczyła moja latorośl. – Dostanie jedną trzecią z mojej wypłaty.
Co było robić. W końcu to jego (choć jeszcze nie zarobione) pieniądze. W poszukiwaniu ciszy i chwili snu ewakuowałem się do drugiego pokoju, zostawiając młodzieńców na placu boju. Wytrzymali... godzinę. – Tata ale tego się nie da zrobić. Części nie ma – oświadczył kierownik budowy, więc zwlokłem się z łóżka, by zobaczyć, czy rzeczywiście czegoś brakuje.
Na pierwszy rzut oka brakowało. Instrukcji obsługi w języku polskim. Ekipa szybko mnie jednak uświadomiła, że nie jest do niczego potrzebna, bo wszystko jest w aplikacji – do ściągnięcia na telefony z Androidem i IOS. Jest ona po pierwsze – w języku polskim, po drugie – bardzo przyjazna, intuicyjna i dopracowana. Odnalezienie naszego modelu nie było żadnym kłopotem (AstroBot - poziom trudności: podstawowy), po wybraniu zaś z menu opcji „zbuduj” pojawiła się pierwsza, trójwymiarowa część, którą możemy zobaczyć z każdej strony.
Po kliknięciu strzałeczki na ekranie pojawia się dodana do niej kolejna część a w okienku w prawym górnym rogu mamy jej dokładny opis. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak mozolne wygrzebywanie części z pudełka i ich łączenie.
Talent drugi – skupienie i umiejętności manualne
Myliłby się jednak ten, kto myśli, że teraz nastąpi szybki i, co ważniejsze, szczęśliwy koniec. Bo choć teoretycznie wyjmowanie kolejnych klocków z pudełka i ich dopasowywanie według wzoru nie jest niczym trudnym, to jednak jest wiele „ale”. Przede wszystkim należy dokładnie montować części, do momentu aż usłyszymy charakterystyczny „klik”, by nasz robot po prostu się nie rozpadł. A to wymaga użycia pewnej siły, co w późniejszym etapie, gdy mamy już zbudowaną większość maszyny, nie jest łatwe. Poza tym należy uważać, by montować klocki dokładnie tak, jak pokazuje aplikacja – musimy zwracać uwagę na kierunek strzałeczek, gwiazdek i kwadracików na każdej części – to ma znaczenie. Trzeba także wybierać serwa wedle oznaczeń. Bo choć wyglądają one identycznie, to jednak identyczne nie są i jeśli je pomylimy – nasz AstroBot nie będzie działać. No i kabelki. Spróbujcie wepchnąć te małe, niewygodne końcówki do odpowiednich otworów, gdy dostęp do nich jest ograniczony przez inne części. Nawet małe, chińskie rączki wprawione w składaniu elektroniki, miałyby tu problem. A co dopiero ręce 11-latka lub wielkie dłonie 44-latka...
Montowanie robota trwało do wieczora. Młodzież wytrzymała jakieś dwie godziny (co uważam za bardzo dobry wynik), ja o godzinę dłużej. Około 18-tej, po mniej więcej czterech godzinach walki, naszym oczom ukazał się kompletny AstroBot (a przynajmniej tak nam się wydawało). Nie pozostało więc nic innego, jak włączyć zasilanie i sparować go ze smartfonem za pomocą modułu bluetooth. Wszystko udało się za pierwszym razem (jeszcze raz brawa za świetnie dopracowaną aplikację). Naszemu Jimu zaświeciły się oczy, a ja z drżeniem rąk uruchomiłem kontroler i spróbowałem pojechać robotem do przodu. Niestety. Okazało się, że AstroBot działa tylko w... połowie. Kręciła się prawa gąsienica i ruszała prawa ręka, lewa część pozostawała martwa.
Mówiąc szczerze po tylu godzinach zespołowej pracy liczyłem na coś więcej niż połowiczny sukces, ale na więcej tego dnia ani mnie, ani moich pomocników nie było już stać. Zrobiliśmy dobrą minę do złej gry, stwierdziliśmy, że pewnie musieliśmy pomylić serwa i całą sprawę naprawimy kolejnego dnia.
Talent trzeci – cierpliwość
Jednak ani kolejnego, ani następnego dnia jakoś z Jimu Robotem było nam nie po drodze. Z pomocą nieoczekiwanie przyszła nam najcierpliwsza osoba w mojej rodzinie – córka, lat 13. – Dobra, pomogę – rzuciła, a ja szybko przeliczyłem w myślach, czy do tej recenzji będę musiał dopłacać, czy może jednak szczęśliwie wyjdę na zero.
Najpierw przystąpiliśmy z nią do poszukiwanie błędu i metodycznego rozkładania tego, co kilka dni wcześniej z takim mozołem złożyliśmy. Na szczęście córka szybko mnie pogoniła mówiąc, że da sobie radę sama. I rzeczywiście – po około pół godzinie z nieskrywaną satysfakcją w głosie stwierdziła, że oczywiście pomyliliśmy kolejność serw, w dodatku niektóre klocki wkładaliśmy w złym kierunku. Po czym przystąpiła do składania AstroBota. I poszło jej to niesłychanie szybko. Mniej więcej po godzinie wręczyła mi kompletnego robota, który wg. jej zapewnień, miał już działać. I działał idealnie. Kręciły się obie gąsienice, ruszały obie ręce. Okazuje się więc, że cierpliwość i staranność mają tu kluczowe wręcz znaczenie. Rodzinnie przystąpiliśmy do kolejnego punktu zabawy, czyli programowania robocika. Polega to na układaniu sekwencji ruchów i czynności w aplikacji, które nasz robot zapamiętuje i wykonuje. Prosto nie jest, jest za to ciekawie, z podziwem obserwowaliśmy, jakie hołubce potrafi wyczyniać Jimu Robot.
Czyli:
Jimu Robot nie jest tani, przyjemność rodzinnego (bo nie ma się co oszukiwać, co najmniej pięćdziesiąt procent zabawy przeznaczone jest dla dorosłego) obcowania z zaawansowaną technologicznie zabawką kosztuje około 900 zł. Ale – po pierwsze – idą święta. Po drugie, zabawa nie jest na szczęście jednorazowa i nie ogranicza się tylko do złożenia robota. Dzięki możliwości jego programowania, możemy mieć pewność, że zanim trafi on do kąta i pokryje się kurzem, minie jakiś czas. Najważniejsze, żeby być cierpliwym i się nie denerwować. Wszystko się uda, jak nie za pierwszym razem, to za... którymś. PS. Wyszedłem na zero.